W służbie Jej Królewskiej Mości

czyli słów kilka o pewnym nakryciu głowy

Świat się kończy, normalnie świat się kończy. Kochanieńki ostatnio zapytał sam z siebie: czemu nie piszesz nic o żołnierzyku, tylko coś wyszywasz?

Zawsze się wściekał, jak za długo siedziałam nad kompem, nad blogiem, a teraz sam dla odmiany mnie do tego zachęca.

Jak nic świat się kończy :)

Skoro jest więc ponaglenie z góry, nie pozostaje mi nic innego, jak się zebrać w sobie i coś napisać. A jest o czym opowiadać, bo stoczyć mi przyszło bój ciężki z gwardzistą, ale w bojach i walce z oporną materią to ja jestem wprawiona. W sumie sama takie potyczki wywołuję.

Było tak.

Chrapkę i wielką ochotę na tego gościa miałam już od dawna, od bardzo dawna. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Zdobył me serce od razu, gdy go tylko ujrzałam u Eleny. Od razu też zwizualizowałam sobie sesję zdjęciową, jaką mu pstryknę.

Londyn, Pałac Buckingham, gwardzista Królowej stojący przy bramie w czerwonym mundurze i wielkiej czarnej czapie, a na wyciągniętej dłoni Kochanieńkiego jego wierna, malutka kopia. Nic tylko kupować wzór, wyszywać i jechać na sesję na Wyspy.

W lutym mieliśmy jechać do Londynu, ale nie pojechaliśmy między innymi dlatego, że gdzieś doczytałam albo zobaczyłam, że zimą Gwardziści Królowej noszą niebieskie mundury. Niebieski nijak nie komponowały mi się do czerwonego kubraka. No nijak! Czy to prawda z tymi mundurami, nie wiem, nie byłam, nie widziałam.

Mijały miesiące. Na tamborek wskoczyło w międzyczasie kilka innych świątecznych zawieszek, ale nie Gwardzista. On czekał gdzieś w wirtualnym sklepie nie wiadomo na co.

Na promocję czekał :))

W lipcu Elena ogłosiła 25% upustu na wszystkie swoje wzory dostępne na Etsy. Nic tylko kupować! Kupiłam więc w końcu upragnionego, wytęsknionego przystojniaka i od razu zabrałam się za wyszywanie.

Standardowo, jak to mam w zwyczaju, zaczęłam nowy projekt po nocy.

I to był błąd. Niestety..

Wyszywam czarnym na białym, wyszywam i coś mi nie pasuje. Jakieś takie duże dziury, za dużo białego prześwituje spod spodu. Tyle zdążyłam wyszyć, nim się zorientowałam, o co chodzi.

Zamiast na Aidzie 18 ct zaczęłam wyszywać na 16 ct. Co było robić? Trzeba było zacząć od nowa, bo nie zdzierżyłabym takich szarych, dziurawych spodni. Wolę coś zrobić od nowa, zacząć od początku, niż potem „żyć” ze świadomością, że coś jest schrzanione. Tak mam.

Zaczęłam więc od nowa na drobniejszej Aidzie. Wzór prosty, wręcz banalny, ale jakby nie było ponad pięć tysięcy krzyżyków trzeba postawić.

W kilka wieczorów udało mi się wyprodukować takie coś.

Przyszła pora na przyszywanie złotych koralików, które robią za guziki przy kubraku. Z koralikami oczywiście miałam problem. Najpierw okazało się, że te, które mam w domu są za duże, dużo za duże i trzeba czegoś innego poszukać. Pojechałam więc do ulubionego sklepu stacjonarnego z koralikami, a tam złotych koralików w odpowiednim rozmiarze brak :( Co było robić, trzeba zamówić w necie. Ale wiecie koraliki 5 zł, przesyłka 12 zł, nijak się to nie kalkuluje. Na szczęście drugi ulubiony sklep, tym razem internetowy ma siedzibę we Wrocławiu i możliwość odbioru osobistego. Tylko jest kolejny problem – otwarci są w godzinach mojej pracy :( Brać urlop po to, żeby jechać, odebrać trochę sztucznego złotka też bez sensu. Na szczęście okazało się, że kolega z tyry mieszka pół ulicy od sklepu i może mi w drodze do pracy te koraliki odebrać. Miło zacząć dzień od znalezienia na biurku złotych klejnotów. Dzięki Arek!

Cała szczęśliwa wieczorem zabrałam się za przyszywanie koralików i kolejny problem. Big problem!

Najcieńsza igła, jaką mam w domu jest za gruba!!! Koraliki mi nie przechodzą, zatrzymują się na uszku. Każdy! Myślałam, że się zapłaczę, znowu wtopa!! Szczerze powiedziawszy to, jak zamawiałam koraliki, to gdzieś z tyłu głowy pojawiła mi się przez chwilę myśl, że może trzeba by w końcu zopatrzyć się w odpowiednią igłę do koralików, ale jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła.

Był 29 lipca, a ja jeszcze w lesie z moją pracą, na lipcową zabawę u Kasi.

Następnego popołudnia jeszcze za dnia, po raz kolejny przejrzałam wszystkie igły w domu. I wiecie co? Okazało się, że wśród tych będzie 200 jak nie więcej igieł, które mam, znalazła się taka, która przeszła przez koraliki. Jednak co się naszukałam, napróbowałam to moje. A już miałam wizję przewlekania cienkiej żyłki przez koralik, nawlekania żyłki na igłę, przyszywania koralika, nawlekania na żyłkę itd.

Z pozszywaniem Gwardzisty kłopotu dużego nie miałam. Trochę puchu sylikonowego do środka, filc od spodu i voilà. Mój przystojny, sympatyczny rudowłosy młodzieniec gotowy. Można by powiedzieć, że prawdziwy z niego rudy Szkot albo Irlandczyk.

Tylko taki jakiś nie do końca skończony, czegoś mu brak.

Czapy mu brak! Czapy z niedźwiedziej skóry mu brak!

Czapy Gwardzistów robione są ze skóry kanadyjskich niedźwiedzi. Są wielkie i ciężkie. Gwardzista w takiej czapie wygląda na większego, czytaj groźniejszego. Przez chwilę próbowano zastąpić skórę niedźwiedzi czymś sztucznym, ale się taki materiał kompletnie nie sprawdził i wrócono do oryginalnych skór. Dobrze utrzymana czapa ponoć potrafi być używana nawet  przez 100 lat (ja jednak chyba bym nie chciała chodzić w „berecie”, który ktoś wcześniej nosił).

„Niedźwiedzią skórę” na czapkę kupiłam dawno temu. Jak tylko zobaczyłam wzór w necie, rozpoczęłam poszukiwania czegoś, co się nada. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, trochę to trwało, ale znalazłam odpowiedni materiał. Teraz nie pozostało mi nic innego, jak tylko uszyć to nakrycie głowy.

Był wieczór 30 lipca, gdy zabrałam się za szycie.

Standardowo problem pojawił się zaraz na początku. Materiał czarny, w domu nie ma białej kredki, ani kawałka kredy, mydła innego niż w płynie więc jak odrysować wykrój na materiale?? Matko, ile się namordowałam z ołówkiem, żeby choć trochę było widać, gdzie ciąć! Pierwsza wersja czapy od razu wylądowała w kuble, bo się do niczego nie nadawała. Totalna porażka, której nawet nie uwieczniłam na zdjęciu. Kolejna próba poniżej.

Czapka wyszła jak pożyczona od starszego brata, za duża, za długa, za wielka. Opada na oczy, zasłania brwi. Porażka!! Cóż, nie doczytałam, nie dozobaczyłam w instrukcji, że czapka musi mieć podszewkę, która modeluje ją wokół twarzy, nie pozwala, żeby zbyt opadała na oczy. Kto by tam czytał instrukcje?No na pewno nie ja. Po raz kolejny trafił mnie szlag. Stwierdziłam, że nie walczę dalej, idę spać, bo rano trzeba wstać, nad czapką pomyślę. I przecież nie mam w domu podszewki! Ani czarnej, ani czerwonej, ani żadnej innej.

Zobaczcie, jak zmienia się wyraz twarzy, gdy widać i nie widać brwi. To ten sam gościu na obu zdjęciach!

Nadszedł dzień zero. Późne popołudnie.

Do północy „trzeba” podlinkować post u Kasi, a ja w rozsypce, niegotowa, a Gwardzista marznie w głowę. Teoretycznie mogłabym pokazać go, jak jest, ale mam plan, że akurat w tej zabawie będę pokazywać tylko gotowe, skończone prace. Nie pozostało mi nic innego niż walczyć dalej i uszyć czapkę od nowa.

Wycięłam kolejny egzemplarz z niedźwiedziej skóry (na szczęście niedźwiedź był duży, zapas na kolejne wersje jest), pozszywałam, wywinęłam na prawą stronę i znowu porażka :( Nie w tę stronę przyłożyłam wykrój, niedźwiedzia sierść układa się włosiem do góry, a powinno być dokładnie na odwrót, bo robią się łyse placki po podwinięciu. Szlag by to trafił po raz enty!

Nie pozostało mi nic innego jak podjąć czwartą próbę uszycia tej cholernej czapy.

Jakby mi mało było atrakcji, to jeszcze koteczka przypomniała sobie, że nie ma to, jak posiedzieć na kolankach u panci i za nic nie dawała się zrzucić.

Uszyłam czwartą wersję i przypomniało mi się, że przecież nie mam podszewki!, a podszewka jest najważniejsza, o podszewkę, a w zasadzie jej brak się wszystko rozbiło.  Przeszukałam dom od piwnicy po strych, czarnej podszewki w domu nie ma! Inna nie bardzo się nada, bo połączenie może być widać, podszewka musi być czarna. Szczegół, że w domu ani białej, ani różowej czy niebieskiej też nie uświadczysz. Nie szyję, szyć nie będę, nie mam kompletnie żadnych zapasów „przydasi” do szycia.

Co robić?! Co robić?!

Zdesperowana odcięłam kawał nogawki w osobistych czarnych spodniach.

Prawie nie chodzone, całkiem niemodne, zupełnie za małe, bez szans na to, że się jeszcze kiedyś w nie zmieszczę. Czarne z lejącej żorżety, czy jak się to nazywa. Uff… sytuacja uratowana, jest z czego uszyć podszewkę, ale żeby ją uszyć, trzeba wcześniej wykrój odrysować na materiale. Tylko czym?? O ile na niedźwiedziej skórze było widać ślady ołówka, tak na żorżecie nie dawało się nic narysować. Motyla noga to!

Nie pozostało nic innego, jak pojechać do najbliższego sklepu po kostkę mydła. Kurde w dzisiejszych czasach nawet mydło jest oszukane. Kochanieńki próbował wystrugać mi z niego elegancki klinik „krawiecki” do rysowania, niestety mydło kompletnie się rozpadało na części. Ehh..

W bólach odrysowałam wykrój, uszyłam podszewkę, poskładałam do pozszywania obie warstwy czapy, ciach i ….. odcięłam za dużo nadmiarowego materiału…

Jakaś totalna porażka i masakryczna masakra!! Czwarta czapka poszła w kubeł, a ja aż się poryczałam ze złości nad własną głupotą i polataniem. Kompletnie nie miałam już siły na szycie kolejnego egzemplarza. I co tak się poddać, skapitulować??

Nigdy w życiu!!

Na szczęście w nieszczęściu nie wyrzuciłam wersji drugiej, tej zachodzącej gwardziście na oczy i postanowiłam dać jej drugą szansę. Pojęcia o szyciu nie mam bladego, jak się wszywa podszewki, tym bardziej nie wiem. Oboje z Kochanieńkim dłuższą chwilę rozkminialiśmy, jak pozszywać do kupy obie części i oczywiście rozkminiliśmy źle. Otwór do wywinięcia na prawą stronę zostawiłam wokół otoka, zamiast na górze podszewki. Dopiero po fakcie Kochanieńki stwierdził, ale tu na początku jest napisane, żeby nie zszywać podszewki

Kto by tam czytał instrukcję od początku…

Z czapą to był wcześniej jeszcze jeden problem. Potrzebny był łańcuszek pod brodę, a w sumie to pod usta do trzymania czapki na miejscu. Ponoć gwardziści nie noszą tego zapięcia pod brodą, tylko właśnie poniżej ust, bo czapka jest tak ciężka, że gdyby ktoś w nią np. strzelił, mogłaby złamać kark gwardziście (a tak co najwyżej nos urwie jakby co :-)) Tak czy inaczej, coś do przytrzymania czapki było potrzebne. W pobliskich pasmanteriach nie znalazłam nic sensownego. Stwierdziłam, że trzeba iść pod Młyn poszukać jakiegoś łańcuszka z tombakowego złotka. I zabawkowego czerwonego piętrowego angielskiego autobusu, coby gwardzistę sfotografować z jakimś angielskim akcentem. Udaliśmy się więc z Kochanieńkim jakiś czas temu pod Młyn w poszukiwaniu świętego Graala, tym razem w postaci złotego łańcuszka i czerwonego samochodzika i wróciliśmy z niczym. Nie znalazłam nic, co by mnie zainteresowało, a jak już było coś interesującego, to cena była kompletnie zaporowa i nie mieściła się w złożonym budżecie 2 zł. Autobusu nie było żadnego. Ehh…

A potem przyszło olśnienie, przecież ja potrzebny złoty Graal to mam! w domu w dużej komodzie w trzeciej szufladzie od góry! Będzie tego ze dwa metry, a ja potrzebuję jakieś 6 cm. Tak to jest, jak się nieogrania własnych skarbów!! A pod Młyn to już nie ma po co chodzić, no, chyba że po świeże jaja od chłopa i pyszne pomidory i borówki 10 zł tańsze niż w warzywniaku pod domem. Sam szmelc został. Mydło i powidło trudno już tam jakieś znaleźć.

Nie przedłużając, przedstawiam Państwu mojego przystojnego Gwardzistę.

Szkota.

Trochę krzywa ta niedźwiedzia czapa, ale błyszczy się w słońcu, jak prawdziwa :)

Przy pierwszej sesji nie było szans na takie zdjęcia, bo fotografowałam żołnierzyka na ostatnią chwilę przy pochmurnym niebie, prawie w promieniach zachodzącego słońca.

Prawda, że jak żywy?

A puszkę na herbatę to Lidzia pożyczyła.

Co mnie nerwów kosztował ten mały gościu, bo duży nie jest, mieści mi się na dłoni, to moje.

Tak to jednak jest, jak się zostawia wszystko na ostatnią chwilę. Z drugiej strony bardzo ciężko u mnie z czasem ostatnio. Prawie nie wyszywam, blog pewnie by zarósł pajęczyną, gdyby mnie Kochanieńki nie pogonił. Ze trzy razy się dopytywał czy coś już napisałam. Teraz muszę zacząć myśleć o tym, co zrobić i pokazać w sierpniu, bo znowu zadyszki dostanę. I któregoś pięknego dnia zwyczajnie nie zdążę.

To jeszcze parę zdjęć Szkota.

Miłością wielką kocham pracę nad tymi figurkami. Wymagają one trochę czasu, pracy, ale efekt jest świetny. Wzory są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, a z drugiej strony są bardzo proste do wykonania.

Pomijając oczywiście wszystkie momenty, gdy trzeba coś uszyć. Elena, autorka wzoru jest mistrzynią szycia maciupeńkich, miniaturowych rzeczy. Jak ona to robi, nie mam bladego pojęcia. Jej wszystkie prace są idealne, każdy ścieg jest równiutki. U mnie to jedna wielka porażka, której na szczęście nie widać. Szyć nie lubię, nie potrafię. Nie idzie mi to za cholerę, frustruje, do białej gorączki doprowadza. Ale czego się nie robi dla takiego przystojnego młodzieńca.

Miałam plan, że uszyję piątą czapkę, która będzie taka, jaką bym chciała, żeby była. Problem polega tylko na tym, że ja chyba nie jestem w stanie zrobić tego tak dobrze, jakbym chciała. I im więcej dni mija, tym mniej mi się chce zabierać za szycie czapy po raz kolejny. Za dużo mnie to nerwów kosztowało. Chyba dorobię tylko mojemu Szkotowi zawieszkę do powieszenia na choince, bo na razie takowej nie ma. Nie zrobiłam jej od razu, bo miało być nowe nakrycie głowy.

A skąd wiem, że mój Gwardzista to Szkot?

Po pierwsze jest rudy, a najwięcej rudych jest w Udmurcji, Szkocji i Irlandii. Udmurcja leży we wschodniej Rosji, więc od razu odpada. Czemu więc Szkot, a nie Irlandczyk? Bo gdyby to był Irlandczyk, miałby niebieski pióropusz z prawej strony czapy. A mój gwardzista nie ma żadnego pióropusza, musi więc być Szkotem. Co prawda szkocki pułk Gwardzistów Królowej ma guziki naszyte trójkami, ale nie czepiajmy się aż tak szczegółów :))

 

P.S.

Dziewczyny, bardzo Wam dziękuję za tak ciepłe przyjęcie mojego „fakita„. Dziękuję Wszystkim razem i każdej z osobna. Miałam trochę obaw, jak taki troszku mało ładny obrazek zostanie przyjęty, czy nie zostanę odsądzona od czci i wiary, a tu takie pozytywne zaskoczenie :))

Dzięki!!