czyli kartkowanie z Ulą po raz drugi
Nie da się ukryć, że mam tendencję do popadania w przesadę, wkręcanie się na maksa w to co robię, gdy mi się to spodoba, a do tego nie potrafię się powstrzymać przed robieniem pewnych rzeczy w ilościach hurtowych.
Tak było i tym razem.
Jak zobaczyłam wytyczne Uli na luty w zabawie kartkowej, poczułam wielki niepokój.
Ale, że bingo?
Ale, że o co chodzi?
Że niby jak mam według tych wytycznych coś zrobić? Stempel, kółko, wykrojnik, motyl??
No nie ma opcji, nie uda mi się nic wymyślić. Nie mam stempla, nie mam wykrojnika, motyla. Przyjdzie powiesić się na sznurku od prania ;-)
Moje zapasy przydasi do kartkowania nie są duże. Brakuje mi zwłaszcza papierów, które jakby nie było, są podstawą przy robieniu kartek, bez nich raczej trudno cokolwiek podziałać. Mam to co dostałam od dziewczyn, kupiłam też jakiś blok parę lat temu, gdy po raz pierwszy robiłam kartki, ale nie ma tego dużo. Już od kilku tygodni oglądam różne papiery w necie, wkładam je do koszyka, usuwam, wkładam i jeszcze nic nie kupiłam. Nie potrafię się na nic zdecydować. Chciałabym wszystko, bo wszystko mi się podoba, ale rozum mi mówi, że to bez sensu wydawać taki ciężki szmal, żeby zrobić jakąś kartkę. Z drugiej strony, jak się chce coś zrobić, trzeba mieć jednak z czego, a ja chcę te kartki robić. I tak siedzę i dumam i może kiedyś coś kupię. Tylko nie wiem, czy powinnam kupować całe bloki tematyczne, czy pojedyncze kartki. Za dużo osiołkowi w żłobie dano. Nie na moje nerwy i zdolności decyzyjne ta obfitość różnych opcji do wyboru.
Na szczęście jest jeszcze Placyk pod Młynem.
W życiu bym nie powiedziała, że tam można kupić papiery do scrapbookingu.
A jednak :)
Dwie niedziele temu, czyli wytyczne na luty były już znane, znalazłam w jakimś kartonie parę różnych bloków papierów. Nic specjalnego, ale aż mi się oczy zaświeciły z radości. Nie zastanawiałam się ani chwili, wzięłam, co jest. Było tego mało, nie było problemu z wyborem, kosztowało grosze, wzięłam wszystko. Kobieta, od której to kupiłam, powiedziała, że to jest resztka, że miała tego cały katon, ale sprzedała. Nie powiem, byłam bardzo niepocieszona. Znając życie, pewnie wcześniej przechodziłam obok tego kartonu nie raz i nie dwa, ale nie zaszczyciłam go spojrzeniem, bo nie były mi te papiery do niczego wtedy potrzebne. Pani miała jeszcze dziurkacze, ale były tylko takie smutne kwiatki. Nie podobały mi się, więc ich nie wzięłam. W Action dokupiłam parę baz, jakieś małe bloczki z papierami. Odkryłam też sklep Tedi, w którym byłam pierwszy raz w życiu i tam też coś znalazłam.
Z pomocą przyszła nieocenione Ilonka oraz Monia, koleżanka z ulicy, która jak się okazało, też coś tam w domu do robienia kartek posiada. Rozłożyłam, co mam na strychu i się zaczęło cięcie, gięcie, kombinowanie.
Od razu zastrzegam, że czasami wytyczne Uli z bingo będą może naciągane i nadinterpretowane przeze mnie, ale naprawdę się starałam. Nie wiem, czy Ula mi wszystko zaliczy, ale jak nie spróbuję, się nie dowiem.
Będą dziś kartki świąteczne, na Wielkanoc i na Boże Narodzenie, bo jak szaleć, to szaleć.
Tak wygląda moja pierwsza kartka, którą zrobiłam w lutym.
Wzięłam linię kwiaty – zielony – sznurek.
Kwiaty są – różyczki i mało widoczne kwiatki na spodniej warstwie.
Sznurek w postaci dratwy z piwnicznych zapasów Kochanieńkiego jest.
Pozostaje zielony. I tu zielone są listki przy różyczkach i zielono – oliwkowe są paski, motywy na jajkach i ta najbardziej spodnia warstwa. Nie jest to może soczysty zielony, żabkowy zielony, ale jakaś odmiana zielonego chyba jest. Wszystkie papiery zdobyczne spod Młyna, wycięte z jednego bloku. Nie wiem jak Wam, ale mi się ta kartka bardzo podoba. Jest prosta, nieskomplikowana, moja.
A i ogarnęłam w końcu napisy. Znalazłam w necie, zabijcie, nie wiem gdzie, darmowe szablony, stworzyłam też sobie jakieś w Canvie, wydrukowałam na grubym papierze i mam. Zdecydowanie lepiej wyglądają, niż te pisane ręcznie.
A potem przyszła przesyłka od Violi i sypnęło u mnie kurczakami.
Nie napisałam w sumie rzeczy najważniejszej.
Po moim ostatnim poście i pytaniu o cyrkiel do wycinania kółek odezwała się do mnie Viola i dzięki niej mam takie o to cudo do wycinania kółek.
Na początku miałam stres, bo myślałam, że popsułam ten patent. Mam taką przypadłość, że jestem w stanie zepsuć metalową kulkę i jak próbowałam to uruchomić, rozpadło mi się to na części, nóż się gdzieś wcisnął, nic nie działało. Normalnie rozpacz, tragedia, nic nie zrobiłam, a już zepsułam. Aż się spociłam z nerwów. Nie powiedziałam nic Kochanieńkiemu, stwierdziłam, że jakoś może uda się to jednak uruchomić. I się udało. Popatrzyłam, podumała, skręciłam i zadziałało. Po kilku próbach kółka wychodziły równiutkie, okrąglutkie, idealne. Miodzio. Żeby mi się papier nie przesuwał, przykleiłam go taśmą do maty. Działa idealnie, polecam!
A Viola, jak to Viola dorzuciła do paczki jeszcze takie skarby.
Bazy do robienia kartek w różnych kształtach i kolorach, napisy na kartki, które zdążyłam pociąć przed zrobieniem zdjęcia.
Dziurkacz do zaokrąglania brzegów i patent do szarpania brzegów kartek.
Dostałam też taką cudowną kartkę z życzeniami.
Czekoladki nie załapały się na zdjęcie, zostały anihilowane wcześniej.
Violu Kochana, jeszcze raz bardzo, bardzo Ci dziękuję za te skarby. Zamierzam zrobić z nich dobry użytek.
Uzbrojona w patent do kółek zrobiłam kolejną kartkę. Tym razem taką. Inspirację zaczerpnęłam z Pinterest.
No i teraz pytanie, czy ona wpisuje się w wytyczne z linii wykrojnik – kółko – motyl?
Kółko jest jak najbardziej, nawet kółka dwa. Motyl jest. Okazało się, że jeden z papierów spod Młyna jest w motylki, wycięłam więc go i jest. Pozostaje wykrojnik. Nie wiem, czy ta „podłoga” jak ją nazwała Ilonka, może być zaliczona jako wykonana za pomocą wykrojnika, gdyż zrobiłam ją dziurkaczem brzegowym pożyczonym nomen omen od Ilonki. Nie znam definicji wykrojnika, nie wiem, czy może być nim nazwana tylko taka maszynka z korbką, do której wkłada się takie metalowe patenty do wycinania w papierze. Nie znam się. Tu już decyzję zostawiam szefowej.
A jak pewnie zauważyliście, kółek w papierze wycięłam kilka, trzeba było więc jej jakoś zagospodarować.
Zrobiłam więc kolejną kurczakową kartkę. I następną, następną. Nie pasują one do wytycznych, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby ich nie zrobić.
Tu jak nic widać na przykładzie, że mniej znaczy lepiej. Za bardzo poszalałam z ozdabianiem. Rogi są jak dla mnie za ozdobne, nie do końca leżą mi też te sznurki, ale kartka i tak sympatyczna. Kurczaczki zrobione dziurkaczem od Moni, serduszka na kurze grzebienie zrobione moim osobistym pierwszym nabytym dziurkaczem (zresztą słabej jakości, kupionym w Tedim).
Kolejna, tym razem na bazie prostokąta, bardzo prosta.
Ta z pół kółek.
I ostatnia, która chyba podoba mi się najbardziej.
Motylki też są.
Wszystkie kurczakowe kartki razem.
Kółek jeszcze mi kilka zostało, ale stwierdziłam dość tego, wymyśl kobieto coś innego, bo to nie pasuje to do zabawy.
Kolejna kartka i kolejna zagwozdka. Jaki to kolor? Niebieski czy zielony?
Zapytałam Google, jaki to kolor te jaja i kurczak, wyszło, że niby miętowy a miętowy to odcienie chłodnej zieleni. Jakoś nie wierzę Googlowi za bardzo, zapytałam więc Kochanieńkiego, jaki to kolor.
– Faceta pytasz o kolory???
– Pytam, odpowiedz. Bardziej zielony czy niebieski?
– Zielony.
Skoro Gugiel i Kochanieńki stwierdzili, że to zielony, to kartka pasuję również do linii kwiaty – zielony – sznurek. Kwiatki są na jajach i wycięte dziurkaczami od Moni, miętowy to prawie zielony, a sznurek papierowy jest biały i błękitny, tu akurat nie mam wątpliwości, jaki to kolor. Szefowa zaliczy, to będzie, nie zaliczy, nie będzie.
W Tedim kupiłam sobie drewniane zające i tak powstały kolejne trzy kartki, które akurat nie pasują do wyzwania, ale powstały, to je pokazuję.
Ta została skrytykowana przez Kochanieńkiego.
Że za ciężka fizycznie i kompozycyjnie, że nie pasuje mu to zielone, do którego przyklejone są te zające, że za dużo się na niej dzieje. Mnie tam się ona podoba, chociaż mogłam w sumie dodać białego i brzegi ostatniej warstwy potraktować dziurkaczem. Ale wiecie, dopiero się uczę, nie mam jeszcze wyczucia kompozycji, a z widzeniem kolorów też u mnie słabo.
Dwie kolejne podobne w formie, różne w kolorach.
Czyż te dupki uzbrojone w omyki nie są słodkie?
Na zielonej kartce Wasze wprawne oko dostrzeże pewnie ślady zielonego tuszu. Dobrze patrzycie. Był i tusz i były pieczątki i były kartki ze stemplem. Ilonka pożyczyła mi kilka tuszy i pieczątek i była okazja zrobić kartkę z kolejną linią z bingo – czerwony – napis – stempel.
Te choinki to była moja pierwsza w życiu próba z tuszami (nie liczę pieczątek, które stawiałam w dzieciństwie, bo to było dziesięciolecia temu i tego nie pamiętam, to się nie liczy). Nie do końca wiedziałam, co z tym zrobić (jak postawić pieczątkę to wiedziałam oczywiście), ale jak potuszować brzegi, jak zrobić cieniowanie itd. Ubrudziłam się po łokcie, palce poplamiłam (za cholerę nie chciało się to zmyć, a tusz ponoć wodny, myślałam, że od wody sam zejdzie), a wyszło, jak wyszło. Na pierwszy raz chyba nie najgorzej.
Przyznam szczerze, że czerwony był trochę na siłę, żeby wpasować się w wytyczne, ale robiłam, co mogłam. Oczywiście musiałam przykleić krzywo tę warstwę w paski i żeby krzywiznę zamaskować, krzywo przykleiłam też choinki. W ogóle to mam problem z utrzymaniem linii prostych. Po zrobieniu czegoś widzę, że jest to krzywo, a często nie da się już tego poprawić. W ogóle to nie wiem czym przyklejać takie cienkie kartki. Jak kleję Magikiem to potem widać pomarszczenia, jak przyklejam na cienką taśmę dwustronną, to jest duże prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że przykleję krzywo i nie da się tego poprawić. Wkurza mnie to.
To tuszowanie spodobało mi się tak bardzo, że powstała kolejna kartka, tym razem zielona.
To coś zrobiłam też dziurkaczem od Moni. Pytanie, czy można to zaliczyć do wykrojnika?
Jeżeli tak, to kartka pasowałaby do linii wykrojnik – zielony – stempel.
Z serii pieczątkowej powstała jeszcze jedna kartka, która podoba mi się najbardziej, ale ona akurat nie pasuje do żadnych wytycznych.
I wszystkie trzy kartki bożonarodzeniowe razem.
W lutym zrobiłam jeszcze jedną (czternastą) kartkę, też poza zabawą. Tym razem Wielkanocną.
Prosta, bez wodotrysków, z napisem od Violi.
Tak zrobiłam 14 kartek w lutym!
Jak zaczęłam, nie mogłam przestać. Wciągnęło mnie to na maksa. Niestety, albo stety mojemu twórczemu szałowi towarzyszy chaos, który generuję wokół siebie. Porozkładałam graty na pół strychu, zajęłam jedno biurko w całości, na drugim postawiłam gilotynę, bajzel zrobiłam okrutny. Kochanieńki zaczął marudzić, że chyba jednak przesadzam trochę. Trzeba było więc ogarnąć chaos, pozbierać zabawki i poczekać na nowy miesiąc i nowe wytyczne. Trochę w sumie przesadziłam z tym kartkowaniem. Dwa miesiące zabawy, a ja mam już 17 kartek. Jak tak dalej pójdzie, nie wiem, co będę z nimi robić. Kochanieńki mówi, że może będę zbierać, jak zabawki na choinkę, ale to się nie nadaje, do tego, żeby je gromadzić, je w świat trzeba słać. Jak nic mam ciągoty do bycia nałogowcem. Niestety znowu nie zrobiłam w tym miesiącu żadnej kartki z haftem, a taki był plan. Nie zdążyłam nic wymyślić i wyszyć. Te kartki się po prostu same zrobiły. Nie ukrywam, że też mi łatwiej robić je wg wytycznych nie mając haftu, bo z nim to strasznie dużo kombinowania i wymyślania, żeby wszystko ładnie pasowało. A tego jeszcze nie ogarnęłam. Na razie idę na żywioł.
Kurza twarz, miało być przecież o pewnym radełku, a ja gadam, gadam, a o radełku jeszcze nic nie napisałam.
To teraz będzie historia radełek dwóch.
Wszystko zaczęło się od tego, że bardzo chciałabym robić na kartkach takie udawane przeszycia – stębnówki, jak to zrobiła Ula w swoich kartkach w styczniu. Pozwoliłam sobie pożyczyć od niej zdjęcie, żeby pokazać, o co mi chodzi.
Wydawało mi się, że można to uzyskać za pomocą radełka krawieckiego, takiego do dziurkowania skóry, przenoszenia wzorów itd.
Słowo „wydawało się” jest słowem klucz w tej historii.
Rzeczone radełko widziałam kiedyś gdzieś w jakimś niciaku pod Młynem. Poszliśmy więc w niedzielę na poszukiwanie kolejnego świętego Grala tym razem w postaci radełka. Zagłębie niciaków jest w budynku na piętrze. Jest ich tam kilka, stoją od dawna i jakoś chyba nie budzą łaknienia. Zajrzałam do pierwszego z brzegu i od razu wiedziałam, że to dobry wybór, że tam będzie, to czego szukam. I rzeczywiście pod kłębowiskiem nitek, gumek, koronek znalazłam to, czego szukałam. Cała szczęśliwa poszłam do pani z pytaniem ile?
Pani mi mówi, nie sprzedajemy wyposażenia, sprzedajemy całe niciaki. Ja jej na to, że niciaka nie chcę, chcę tylko to. Pani na to pójdę zapytać. Zapytała, wróciła i powiedziała 10 zł.
Że co?? 10 zł!!! Zdzierstwo, nie biorę. Na Allegro za mniej niż 4 zł chodzą, nie mówiąc o tym, że cały niciak był wyceniony chyba na jakieś 80 zł. A był pełny! Normalnie ździerstwo i rozbój w biały dzień! Zła jak osa odłożyłam na swoje miejsce. Kochanieńki powiedział, że źle zrobiłam, trzeba było brać, a ja się zacięłam i już.
W poniedziałek zamówiłam na Allegro nowe radełko z dostawą do punktu w postaci Żabki, bo była tam najtańsza dostawa. Radałko całe 3,98 zł, czyli tanio, a nie 10 zł za jakąś staroć spod Młyna. Oczywiście okazało się, że dostawa Pocztexem i będzie za dwa dni, a nie jak Impostem na drugi dzień, a mi się już teraz chce robić te dziurki i kleić kartki. Normalnie jak małe dziecko nie mogłam się doczekać. Cały dzień sprawdzałam w śledzeniu przesyłki kiedy ta cholerna Poczta dojedzie z moim super narzędziem, a paczka leżała ponad dobę na sortowni. Mają w regulaminie, że dostarczają do 48 h, to wcześniej przecież nie dostarczą. W końcu gdzieś po 16 odświeżam stronę, a tam napisane, że przesyłka dostarczona do punktu o godz. 11. Tyle godzin, a ja nie dostałam żadnego powiadomienia! Zjedliśmy obiad i poszliśmy z Kochanieńkim do Żabki po wyczekany skarb, a pani do mnie kod odbioru poproszę. Ale jaki kod odbioru się pytam, nic nie dostałam? Sorry, bez tego nie wydam.
Myślałam, że się zapłaczę. Moje szczęście leży gdzieś na zapleczu na wyciągnięcie ręki, a ja nie mam jakiegoś cholernego kodu. Nie pozostało nic jak dzwonienie na infolinię.
Jesteś 20 w kolejce, czas oczekiwania około 20 min…….
Jesteś 19 w kolejce…
Szlag by to trafił.
Powiedziałam do Adama, chodźmy na pocztę, może tam mi pomogą. Adam się wściekł, stwierdził, trzeba było kupić pod Młynem, a nie teraz takie problemy z tym ustrojstwem i Pocztą Polską. Miał być miły spacer, a ja wiszę na telefonie i „kłócę się” z Kochanieńkim.
Nie powiem, panie na poczcie bardzo się starały mi pomóc, nawet kierowniczka się zaangażowała i sprawdzała w wewnętrznym systemie. I też miała informację przesyłka dostarczona do punktu, kodu brak. Nie pozostało mi nic innego ja znowu dzwonić na infolinię.
Jesteś szóstu w kolejce.
Jesteś drugi w kolejce.
My już prawie z powrotem pod Żabką, przyszedł SMS – „Twoja paczka czeka w punkcie”.
Że co??? Lecę do Żabki, dziewczyna mi mówi, że kurier był dopiero przed chwilą.
Że co??? To skąd w śledzeniu przesyłki informacja, że przesyłka w punkcie? Nie wiem, nie znam się, nie rozumiem.
Tak to jest, jak się nie korzysta z usług Państwowego giganta i od lat nie zamawia nic Pocztą Polską tylko do paczkomatu. Człowiek nie wie, jak to działa, robi z siebie głupka i lata po dzielni w poszukiwaniu kodu, którego jeszcze nie ma. Szczegół, że panie na poczcie też tego nie wiedziały. Ehh..
Po wielkich perypetiach w końcu dostałam moje upragnione radełko i czym prędzej poleciałam do domu jej wypróbować.
I wiecie co?
I nic.
Dupa blada.
To nie tak miało wyglądać!
To nie o to chodziło!
Rozczarowanie gigantyczne.
Są kropki, nie ma kresek, a ja pragnęłam kresek na papierze.
Myślałam, że się popłaczę (jakoś tak mam ostatnio, że się wzruszam z byle powodu, a może zawsze tak miałam?). Naprawdę spodziewałam się efektu WOW i wielkiej ekscytacji, a było jedno wielkie rozczarowanie.
Kochanieńki stwierdził, że bez względu na cenę kupi mi to radełko pod Młynem i że może ono będzie lepsze. No i kupił w ostatnią niedzielę i dał tylko 8 zł, bo się z panią potargował.
Radełko jest rzeczywiście lepsze. Lepiej wykonane, ma większą tarczę, ostrzejsze ząbki, nie buja się na ośce, równiej prowadzi, dobrze leży w ręce, ale też robi tylko dziurki. Rzadsze (bo kółko większe), ale są to tylko dziurki, a ja pragnę tych kresek.
Większe kółko i to na dole to stare radełko spod Młyna.
A kropki, jak były tak są. Kreseczek – stębnówki brak :((
U góry dziurki robione starym, wiekowym, a na dole nowym radełkiem z Allegro.
Wielki smuteczek :(((
Tak czy inaczej, zamierzam te ustrojstawa kiedyś wykorzystać i obszyć kartki nitką ręcznie, bo maszyny nie posiadam, a takie ozdabianie papieru mi się też podoba.
Ale bardzo pragnę mieć to coś, czym mogę robić te kreseczki, ale nie wiem, co to ma być.
Czy ktoś może mnie oświecić i zaspokoić moją ciekawość?? Będę dozgonnie wdzięczna.
I taka to bez szczęśliwego końca jest historia radełek dwóch. Nie ma happy endu i napisów końcowych „żyli długo i szczęśliwie”.
A stare radełko spod Młyna jest lepsze i w sumie trzeba było od razu dać te 10 zł.
To na koniec jeszcze zbiorcze zdjęcie kartek, które moim zdaniem spełniają wytyczne lutowego bingo.
Jak nie zostanie mi to zaliczone, nie obrażę się :) Robienie tych kartek to była dla mnie wielka radość i przyjemność. Dzięki Ula za świetną zabawę.
To jeszcze banerek zabawy. Powinnam umieścić go gdzieś na blogu, ale przez ostatni rok, gdy nie blogowałam zmienili mi wygląd Word Pressa i nie wiem do końca, jak co działa, nie potrafię ogarnąć tych widżetów.