Pikachu w podróży – META

Czyli robimy zakładeczkę, nawet dwie, a na kolejną fajną wycieczkę brakło czasu

Powrót z wycieczki, z urlopu w pięknym sosnowym lesie do rozgrzanego domu i okropnego, głośnego miasta nie był ani łatwy, ani miły, ani trochę przyjemny. Niestety to, co dobre zazwyczaj kończy się za szybko. Cóż jednak było robić? Trzeba było wrócić do rzeczywistości, do codziennych obowiązków.

I skończyć to, co niedokończone.

Trzeba skończyć pokemonowe zakładki dla moich bratanków. Koniec wakacji zbliżał się wielkimi krokami, prawie słychać było szkolne dzwonki, a ciotka ciągle i wciąż dumała, jak zagospodarować hafciki, które powstały w leśnych ostępach.

Obejrzałam duuużo zdjęć gotowych zakładek w Internecie. Przeczytałam duużo Waszych postów, jak to jest u Was zrobione i nic. Dalej dumałam. Natchnienie i wena nie przychodziły.

W czasie tego dumania wymyśliłam tylko jedno – zakładka musi być jak najcieńsza, musi jak najmniej „ingerować” w strukturę książki, nie uszkadzać jej, nie rozginać. Książka bezwzględnie musi być „uszanowana” w czasie czytania. Chociaż tyle udało mi się wymyślić.

Książki kocham, książki pochłaniałam kiedyś w strasznych ilościach. Wyczytywałam biblioteki i znajomych. Czytałam wszystko, co ma literki. Gazety, ulotki, etykiety, instrukcje obsługi. Wszystko. Zasnąć nie byłam w stanie bez przeczytania przynajmniej paru linijek.  Wstyd się przyznać, ale jak zaczęłam wyszywać, książki poszły w odstawkę. Kompletnie, całkowicie, zupełnie. Tak strasznie zachłysnęłam się tym wyszywaniem, kradłam każdą wolną chwilę na stawianie krzyżyków, że całkiem zapomniałam o książkach, bo przecież nie da się czytać i wyszywać jednocześnie, a ja wolałam wyszywać.

A potem odkryłam audiobooki.  I znowu mogłam robić dwie rzeczy naraz.

Wyszywać i „czytać”.

Jednak obiektywnie muszę stwierdzić, że słuchanie audiobooków, to nie to, co czytanie książek samemu. Lubię czuć papier pod palcami. Lubię czuć zapach papieru i farby drukarskiej. Jak czytam „prawdziwą” książkę, przeżywam całą sobą to, co się dzieje na jej stronach. Gdy słucham audiobooków, moje myśli błądzą czasami gdzie indziej, nie skupiam się na treści, ale np. na liczeniu krzyżyków, gubię wątki. Czasami jest też tak, że nie jestem w stanie słuchać danego audiobooka ze względu na lektora. Cóż nie każdy się do tego nadaje, nie zawsze „nazwisko” sprawdza się w tej roli, czasami zwyczajnie drażni czyjś głos. Czytniki też się u mnie nie sprawdziły. Jestem starej daty jak książka to tylko papierowa. Krzyżyki ostatnio poszły trochę w odstawkę, ja powoli wracam do książek, a audiobooki zostawiam sobie na czas, gdy oddaję się swojemu „ulubionemu” zajęciu domowemu — prasowaniu.

Ale miało być o zakładkach!

Jak już wymyśliłam, że zakładka ma być cienka, trzeba było jeszcze wykoncypować, co dodatkowo wyhaftować, bo Pokemony nieduże i takie jakieś samotne. Coś jeszcze potrzebne, jakiś napis, może jakiś inny mniejszy Pokemon do pary? Okazało się jednak, że moje Pikachu są trochę większe, niż mi się wydawały, że są, wyszły spore, jak na standardy zakładkowe. Każdy haft miał 5 cm szerokości, bo mimo że użyłam Aidy 20 ct, to 40 krzyżyków na szerokość, jak nic dało 5 cm. Trochę kurcze dużo. Trzeba było wcześniej pomyśleć i znaleźć jakiś mniejszy i mniej skomplikowany wzorek tego nieszczęsnego Pokemona, ale ja, jak to ja, lubię mieć pod górkę, lubię sobie komplikować życie i wybrałam „wypasiony” wzór. Dobrze, że przytomnie wyszyłam go na najdrobniejszej Aidzie, jaką miałam w domu. To był ostatni kawałek tego materiału, jaki posiadam, więcej nie planuję mieć, bo nie na moje oczy już taka drobnica. Hafciki wyszyłam pojedynczą nitką muliny DMC, a kolorów użyłam całe 11 sztuk. Normalnie zaszalałam na całego :)

Na szukanie i wyszywanie kolejnych Pokemonów nie miałam jednak już ochoty, stanęło na tym, że dorobię każdemu imię na zakładce, żeby nie było problemu, która jest czyja. I znowu pojawił się problem, które literki użyć, jaki alfabet wybrać? Kilka kolejnych dni przeglądałam różne strony, dumałam, zastanawiałam się, jakby nie wiadomo co to miało powstać. Znalazłam nawet gdzieś cały alfabet wzorowany na Pokemonach, ale ni jak mi się on nie komponował mentalnie. Kształt liter mi nie pasował ani tym bardziej kolory. Żółty i niebieski, to chyba jednak nie są moje ulubione kolory.

Decyzja w końcu zapadła, alfabet wybrałam.

Spędziłam parę chwil nad excelowym arkuszem i malowaniu czarnych kratek, żeby rozplanować dobrze rozmieszczenie poszczególnych liter. Softu do robienia wzorów w domu brak, radzę sobie więc, jak umiem i przy użyciu narzędzi, jakie mam. Zrobione, rozplanowane, można wyszywać. Tylko jakim kolorem??? Wiedziałam, że będzie to któryś z kolorów użytych w hafcie, tylko nie wiedziałam który. Kochanieńki nie bardzo był skłonny mi pomóc. Delikatnie spuścił mnie na drzewo, wykręcając się tekstem nie pytaj faceta o kolory. Musiałam wybrać sama. Padło na kolor najbardziej męski ze wszystkich. Padło na ciemno-grafitowy 3799. Zawsze mogłam użyć jeszcze czarnego :)

Potem to już była dosłownie chwila i moje Pikachu (w sumie to nie mam pojęcia, jaka jest liczba mnoga tego słowa) wylądowały w kąpieli.

Małe suszenie, prasowanie i gotowe. Zakładki obrzuciłam wcześniej dookoła klasycznym ściegiem za igłą, żeby zaznaczyć ich granice. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile czasu zajęło mi wyszycie tych prostych linii. To była najbardziej skomplikowana część mojej wyszywanki! Chyba z pięć razy prułam, bo raz było za blisko stwora, raz za daleko, to mi się coś nie zeszło. Masakra!! A to przecież parę prostych kresek! Banał.

Chłopaki w takiej postaci przeleżały parę dni i czekały na ciąg dalszy, a ciotka chodziła, dumała i się zastanawiała co dalej? Wakacje się kończyły, zbliżał się pierwszy dzwonek w szkole. Wymyśliłam, że podkleję zakładki flizeliną, w środek wsadzę przezroczystą sztywną folię, żeby je dodatkowo usztywnić, boki dookoła wystrzępię, a całość podkleję filcem.

Flizelinę wycięłam, hafty podkleiłam, obcięłam zbędny materiał, zostawiając po dwie kratki Aidy z każdej strony, wyciągnęłam zbędne nitki i zaczęłam szukać filcu. Wymyśliłam, że będzie to żółty filc, bo taki mi się komponował. Zaraz, zaraz, ale przecież miałam usztywnić całość folią! Tylko wycięłam już wszystko, przycięłam, nie ma jak zrobić kieszonki na wsadzenie sztywnika.

Szlag by to!!!

Cóż będzie sam filc. Tylko gdzie jak go kurna chata wsadziłam?? Huny wróciły do domu prawie miesiąc temu, a ja nadal nie ogarniam, co gdzie mam. Zaczęło się więc przeszukiwanie szafek, szuflad, bo gdzieś ten cholerny filc jest. I nagle nie wiedzieć skąd wpadł mi w ręce jakiś katalog, wydany na pięknym sztywnym, szaro-czarnym papierze.

Idealnym do moich zakładek!!!

Nie zastanawiałam się ani chwili tylko przycięłam karton, przykleiłam do materiału, przywaliłam kupą książek, żeby równo wyschło.

A potem przyszła chwila otrzeźwienia i refleksji.

Wykończyłam zakładki „po męsku”. Dla mężczyzny, faceta, gościa, a nie jedenastoletniego chłopaka i ośmioletniej dziewczynki :((

Cóż było robić, przykleiło się na amen, oderwać się nie da, musi zostać, jak jest. Mi się podoba, ale ja mam męski gust, podobają mi się rzeczy surowe i proste, ja się nie znam. Za to zupełnie przez przypadek zakładki wyszły sztywne i cieniutkie, jak chciałam. Nie dorabiałam im żadnych przywieszek, zawieszek, chwościków, bo są tak duże, że aż za duże. Mają coś 5,8×20 cm.

Imiona właścicieli prezentują się tak.

Chyba dokładnie wiadomo, która zakładka jest czyja:)

Całość wyszyłam pojedynczą nitką muliny. Próbowałam dwoma, ale doszłam do wniosku, że to już nie na moje nerwy, nie ma opcji, żeby było ładnie na takim drobnym materiale. Już nie te oczy niestety. I tak się namordowałam trochę, ale wyszło całkiem fajnie. Ehh mieć znowu 20-30 lat i mieć tylko jedną wadę wzroku, a nie dwie jak teraz.

Miałam plan, żeby zabrać Pikachu na wycieczkę rowerową do parku, za miasto albo do jakiejś biblioteki, księgarni, żeby co prawda po czasie, ale jakoś fajnie zakończyć zabawę „Podróże z haftem” u Zimnej. Tak z przytupem. Niestety brakło mi na to czasu. Za długo mi zeszło na myśleniu, dumaniu, wymyślaniu koła od nowa, szkoła się zaczęła, zakładki trzeba było wysłać w świat. Była więc tylko krótka sesja w przydomowym ogrodzie. Chyba się już przyzwyczailiście, że będzie u mnie dużo zdjęć tego samego hafciku w kilkudziesięciu różnych ujęciach. Cóż nie zamierzam ani za to przepraszać, ani nic zmieniać. Mój blog, piszę, co chcę, pokazuję, co chcę.

W domu nie ma literatury dziecięcej, trzeba było się więc ratować tym, co jest pod ręką.

Może następną zakładkę hardangerem popełnię? O hardangerze będzie tu jeszcze kiedyś.

„Frędzelki”  też starałam się delikatnie podkleić, żeby się nie wycierały w czasie używania. Może nie do końca mi to wyszło, ale się starałam.

Pikachu załapały się na nieuwidocznioną na zdjęciach mało spektakularną podróż koleją i pojechały do moich rodziców. Tam nie omieszkałam zrobić im jeszcze paru zdjęć, tym bardziej że literatura dziecięca u dziadków jest. Książki się u nas zawsze czytało i dalej czyta. Młodzieży też został zaszczepiony ten bakcyl. Tylko książki jakieś takie inne niż za moich czasów.

Takie bardziej kolorowe. I jest ich mnóstwo!

Ale jest coś, co i ja znam :) Bolek i Lolek, którzy z zachwytem podziwiają moje Pokemony :)

Niby jest to bajka mojego dzieciństwa, ale do dziś nie wiedziałam, który z nich jest który. Musiałam sprawdzić.

Od dziadków razem z innym prezentami na nowy rok szkolny zakładkowe Pokemony wyruszyły w swoją ostatnią podróż na drugi koniec Polski do swoich nowych właściciel.

I wiecie co? Zakładki się spodobały i to bardzo. Maksym zadzwonił, żeby bardzo podziękować za prezenty i się pochwalić, że w dwa dni przeczytał książkę, która ma 420 stron. Brawo ON!! Niech czyta, niech odkrywa ten fantastyczny świat, którego książki są pełne. Tosia idzie w jego ślady. Oby tak dalej :))

A na koniec zdjęcie, które przysłał mi Maksym – zakładkowy Pikachu i ten „prawdziwy”. Cóż podobieństwo nie jest może uderzające, ale żółte jest, ciemne uszy są, ogon jest, różowe policzki są.

Zadanie zakładkowe uważam za zaliczone na piątkę z plusem i koroną. Jak chodziłam do szkoły 1 i 6 nie było. Piątka z plusem  i z koroną to był szczyt marzeń. Szóstki sobie nie wystawię, bo moje zakładki jednak mało dziecięce mi wyszły. Męskie mi wyszły, ale ładne i się podobają. Certoliłam się z nimi, jakbym nie wiem co ważnego, skomplikowanego robiła. Ciężko było, długo było, ze dwa miesiące mi zeszło od pomysłu do dostarczenia, ale metę udało się osiągnąć.  A to najważniejsze.

Wszystkiemu winne upalne, rozpuszczające mózg i wenę lato.

Na koniec jeszcze ostrzeżenie dla posiadaczy bukszpanów w przydomowych ogródkach.

Sprawdźcie koniecznie swoje krzaczki, czy nie zalęgło się Wam takie cholerstwo, jak u nas!! We Wrocławiu jest inwazja ćmy bukszpanowej i niestety dopadło i nasze krzewinki. W trzy dni zielone sukinsyny pożarły na wiór pół  krzaka.

Takie małe, zielone cholerstwa sieją spustoszenie, że aż strach się bać. Siedzą w środku krzaka, na początku ich nie widać, a jak wylezą na wierzch, to może być już za późno na ratunek dla roślinki.

Nasz bukszpan rósł sobie zdrowo kilkadziesiąt lat, mama Adama dawno temu wetknęła w ziemię gałązkę z koszyczka wielkanocnego i wyrósł spory ładny krzaczek. Niestety nadciągnęła jakaś „szarańcza”, ściągnięta do Europy ze wschodniej Azji (wszystko dzięki globalizacji, ja w dupie mam taką globalizację, jak nic ludzkość sama siebie wykończy takim bezmyślnym działaniem) i krzaczka nie da się chyba uratować. Kochanieńki pryskał chemią, wytrząsał robaki z liści, ale nie wiem, jaki będzie skutek tych działań, bo to cholerstwo ponoć jest mocno odporne. Niestety odkryliśmy gąsienice także w naszym lawendowym zakątku. Jak to pożrą, to trafi mnie szlag.

Najgorsze jest to, że wszyscy sąsiedzi dookoła nas mają zaatakowane krzaki, jednak nie wszyscy tematem się przejmują.

Sprawdźcie koniecznie, czy u Was wszystko ok i bądźcie czujni. W trzy dni można stracić wszystko!