Jedziemy na wycieczkę, bierzemy hafcik w teczkę

Robimy zakładeczkę, a nawet dwie, czyli powtórka z rozrywki

Nie wiem jak Wy, ale ja zapadłam w estywację.

Zapadłam w sen letni.

Zhibernowałam się.

Ograniczyłam jakąkolwiek aktywność.

Moje procesy życiowe zostały spowolnione do minimum niezbędnego do przeżycia. Robiłam i robię tylko to, co jest konieczne, co muszę. I tak jest tego za dużo, jak na moje nerwy. Upał ugotował mnie na miękko.

W domu gorąco jak w piekle, spać się nie da, żyć się nie da, chyba że w piwnicy. I do tego hałas, wszechobecny hałas, tło z odgłosami cywilizacji, którego w żaden sposób nie można wyłączyć. To cholerne miasto niestety nigdy nie śpi! Jakby mało było atrakcji pogodowych, to mieliśmy jeszcze w domu przez prawie pięć tygodni najazd amerykańskich Hunów. Powiem krótko – co za dużo to nie zdrowo. Wszystko to spowodowało, że kompletnie nie miałam sił i ochoty ani na stawianie krzyżyków, ani na blogowanie. Zaczęłam odpisywać na komentarze pod którymś z postów i nawet nie w połowie zwyczajnie wymiękłam. Oj nie na moje nerwy takie temperatury, nie na moje nerwy.

Z początkiem sierpnia Huny wróciły do Ameryki i trzeba było je odstawić do Pragi, bo stamtąd mieli lot. A być w Pradze i nie widzieć Mostu Karola, to tak jak być w Rzymie i nie zobaczyć Papieża. Nie godzi się! Zrobiliśmy sobie więc krótki spacer po mieście, parę godziny w słońcu, skwarze i spiekocie. Tak, żeby się dobić!!

Był więc Most Karola.

Były Hradczany widziane i obfocone tym razem z daleka.

Był i Rynek Starego Miasta z jego największą tego dnia atrakcją.

Polewaczki z wodą, prawie że armatki wodne.

Sama też nie omieszkałam skorzystać z tej odrobiny ochłody. Rewelacyjne uczucie. Żebyście widzieli to szczęście na twarzach dzieci po „zamoczeniu” się w chłodnej wodzie. Niestety nie zobaczycie. RODO i inne takie. Nie wiem, czy wolno, czy nie wolno publikować w Internecie cudzy wizerunek bez jego zgody. W sumie to chyba nie, a może jednak tak. Dla mojego bezpieczeństwa pełni szczęścia nie będzie.

W tzw. biegu cyknęłam parę sklepowych wystaw. Skoro Czechy musi być krecik.

Dla rosyjskiego klienta dziadki mrozy, ichnie laleczki, no i oczywiście matrioszki.

Dla amerykańskiego klienta były cudnej urody szklane czerwone kardynałki, bo ze szkła artystycznego przecież Czechy słyną, ale się jakoś na fotę nie załapały.

A to coś specjalnie dla mnie :)) Beczki „pełne”cukierków, gumisiów, orzeszków.

Ośliniłam się po pas, ale wiecie co? Nie kupiłam nic ani jednego marnego, malutkiego cukiereczka. Nic, kompletnie nic! Jaka z siebie byłam dumna, że mam taką silną słabą wolę to szok!

Gdzieś w połowie wycieczki, na Moście Karola Kochanieńki mówi do mnie: Miałem Ci przypomnieć, żebyś jakiś hafcik na wycieczkę zabrała i obfotografowała go w pięknych okolicznościach praskiej starówki, ale zapomniałem :(  Też o tym myślałam, ale mało intensywnie, bo tak po prawdzie to nie bardzo miałam co ze sobą zabrać. Upał kompletnie odrzucił mnie od tamborka, nic prawie nie wyszywałam.

W Pradze byliśmy pięć godzin, a nie jak w poprzednim roku parę dni. Pewnie tam jeszcze kiedyś wrócimy, bo ma to miasto w sobie to coś, do czego chce się, wracać. Tylko termin trzeba jakoś inaczej zaplanować. Zwiedzanie w największy możliwy upał to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej.

Nie wydaje się Wam, że gdzieś już o tym pisałam? Pisałam, ale poczekajcie, będzie ciąg dalszy.

Będą jezioro, woda i las. Zupełnie jak w poprzednie wakacje. Spontaniczny wyjazd na urlop w to samo miejsce, Ci sami przyjaciele, to samo błogie lenistwo. Jak nic powtórka z rozrywki w Rudnie i okolicach.

Tak, jak w zeszłym roku była cisza, błoga cisza coś czego u nas kompletnie nie ma, a jest to coś, czego bardzo pożądamy. Był las, były jeziora, spacery, rowery, karty. Grzybów w cudzych koszykach tym razem nie było, bo susza okrutna i wyniszczająca. Mimo to były komary. Małe wredne krwiopijce, dla których muszę być wyjątkowo łakomym kąskiem, bo wróciłam z nogami, jak po wojnie. Krwawe rany, rozdrapania, blizna na bliźnie. Jak mnie swędzi, to drapię, tak długo drapię, aż krew się poleje, a potem chodzę i jęczę, że boli. A było się drapać? Kochanieńkiego nie wiedzieć czemu tak nie żrą. Może za bardzo żylasty i mało smaczny. Kto tam komara wie?

Były też hafciki, bo przecież trzeba czymś zająć ręce w czasie urlopu. Nie da się tak nic nie robić, zwłaszcza jak się ma natręctwa i zespół niespokojnych rąk. Obiecałam moim bratankom, że zrobię im po zakładce do książki. Niestety albo stety młodzież zażyczyła sobie zakładkę z konkretnym hafcikiem. Ma być Pokemon. I koniecznie musi to być Pikachu.

Ale że co? Ale że kto?

O Pokemonach gdzieś tam coś słyszałam, ale żadnego Pokemona na oczy nie widziałam. Na szczęście wujek Google ma odpowiedź na prawie wszystkie pytania dręczące starą ciotkę. Poczytałam więc trochę o Pokemonach i znalazłam nawet prosty wzorek Pikachu. Stwierdziłam, że jest to tak banalny hafcik, że idealnie się nada na zabranie go na wczasy w lesie. Zero kombinowania, kilka kolorów, kilka krzyżyków. Ani trochę nie miałam siły, ani ochoty na coś skomplikowanego i spektakularnego. Zapakowałam więc do walizki tamborek, muliny, kawałek Aidy, małe nożyczki, trochę igieł i zabrałam mój hafcik na wycieczkę.

A jak wycieczka, hafcik, teczka to przecież i zabawa u Asi zwanej Zimną pt. Podróże z haftem. Trudno było się do tej zabawy nie przyłączyć, przejść obok niej obojętnie. I tak któregoś pięknego poranka zasiadłam ze szklanką zimnej wody przed domkiem i zaczęłam mozolne stawianie pokemonowych krzyżyków.

Szło mi strasznie opornie, jakbym kompletnie zapomniała, jak to się robi i aż całą dobę potrzebowałam, żeby wyhaftować takie coś.

Na szczęście nigdzie mi się nie spieszyło, miałam czas.

I pierwsze mało udane ujęcie w pięknych okolicznościach przyrody.

Następne było zdecydowanie lepsze.

A potem jakoś samo poszło.

Byliśmy z moim Pikachu, a raczej jego niepełnym zarysem na plaży nad jeziorem.

A ponieważ nie mam pojęcia czy jest to stworzenie chodzące, latające czy pływające w pobliżu miałam koło ratunkowe. Tak dla bezpieczeństwa.

W przerwach między stawianiem krzyżyków szydełkowałam sobie nad jeziorem gwiazdki na choinkę. Zupełnie jak w zeszłym roku.

Mówię do Kochanieńkiego zrób mi zdjęcie, jak dziergam.

Zrobił.

Kochanie zrób zdjęcie MI, a nie tej kobiecie w oddali!

Zrobił. Zdecydowanie lepiej mu wyszło :)

Inni pływają, skaczą do wody, a ja zawzięcie szydełkuję. Woda cieplutka, czyściutka, tłumu nie ma, nic tylko się moczyć, pływać, odpoczywać, relaksować się. A ja dziergam. Czemu?

Nie zabrałam ze sobą stroju kąpielowego!

Spakowałam wszystko! Ręczniki, kąpielówki Kochanieńkiego, krem do opalania, klapki, nogi i inne takie pogoliłam, a o własnym stroju zapomniałam na śmierć :( Przypomniało mi się nagle, niespodziewanie 150 km od domu, gdy spokojnie jechaliśmy sobie na wywczas. Myślałam, że się zapłaczę :( Pływać dobrze nie potrafię, ale moczyć cztery litery w wodzie uwielbiam. Tak więc mój plan wymoczenia starych kości w jeziornej wodzie legł w gruzach, a ja musiałam się zadowolić brodzeniem w wodzie po kolana i szydełkowaniem.

Chlip, chlip, chlip :(

Kolejnych kilka dni upłynęło na błogim nieróbstwie, kontemplowaniu ciszy, piękna przyrody. Były popołudniowe i wieczorne wycieczki w nieznane, w las.

Były nierozwiązywalne dylematy, którą drogą pójść, który kierunek wybrać.

I były też pyszne posiłki regeneracyjne.

Gofry były naprawdę super. Smakowały prawie tak samo dobrze, jak te nad morzem.

Były też romantyczne nocne spacery nad jezioro. Jezioro nocą pełne jest tajemniczych dźwięków, dziwnych obrazów, odbić, czego ani trochę nie widać na poniższym zdjęciu. Ani trochę.

Musicie wierzyć mi na słowo, że ten centralny jasny punkt to Księżyc świecący pięknie na pomarańczowo. A ten mniej wyraźny punkcik poniżej to jego odbicie w tafli jeziora. Cóż widać, że nic nie widać. A miałam nadzieję, na spektakularne ujęcie :)

Zasięgu, jak w zeszłym roku też nie było, ale jakoś nam to tak bardzo nie dokuczało. Musieliśmy odpocząć od cywilizacji. I odpoczywaliśmy, ale w bardzo luksusowych warunkach. Cóż zrobić, że człowiek przyzwyczajony, że ciepła woda osobno, zima woda osobno, na głowę się nie leje, prąd jest, a i szerokie wygodne łóżko pod tyłkiem także. Z rozrywek cywilizacyjnych było kino plenerowe w mieście Wolsztyn. Już w zeszłym roku pisałam, że mi się to miasteczko szalenie podoba, a tegoroczna wizyta utwierdziła mnie tylko w tym przekonaniu. Cudowne, małe, poukładane, śliczne, senne miasteczko, w którym mogłabym zamieszkać nawet jutro. Po dziurki w nosie mam Wrocławia z jego hałasem, brudem, pośpiechem, wiecznymi korkami i tłumem ludzi. Starzeje się jak nic.

Wracając do letniego kina. Seanse odbywają się w kompleksie sportowym Fala Park zlokalizowanym przy promenadzie nad jeziorem. Genialna miejscówka!! Leżaczki, kocyki dla zmarzniętych pań, dobre trunki, pyszna kuchnia. A to wszytko 20 m od brzegu jeziora. Im było ciemniej, tym na stołach pojawiało się więcej jedzenia i napitków.

Tu też zaszalałam, jeśli chodzi o RODO i ukrywanie cudzych wizerunków, ale jak mówią strzeżonego, Budda strzeże.

W repertuarze był akurat argentyńsko-hiszpański film Dzikie historie z 2014 r. Podobał mi się, ale jak to stwierdziłam po seansie, jak dla mnie było trochę za mało emocji, za mało były one prawdziwe w niektórych momentach. Cóż chyba ostatnimi czasy i mną targały różne dziwne uczucia i to, co pokazali na ekranie, jakoś nie do końca mną wstrząsnęło, bo i mi chyba nie obca i znajoma była żądza mordu.

I tak między jednym a drugim gofrem, między jednym a drugim spacerem machnęłam nieśpiesznie małego żółciutkiego Pokemona zwanego Pikachu. A jak go już machnęłam, to stwierdziłam, że trzeba go obfocić. I zabrałam go na pieszą wędrówkę do sosnowego lasu.

Były sosny duże, dorodne.

Były sosenki mniejsze i całkiem malutkie.

Były i drzewa całkiem wycięte.

Były mchy i porosty, a może tylko porosty.

Szukaliśmy też z moim Pikachu kwiatu paproci, ale nie ta pora, nie ten czas. W sumie to chyba i dobrze, bo po co nam to całe legendarne bogactwo, które daje ten kwiat?

Była sesja z żółtym czymś wśród łąk i lasów.

Pojechaliśmy też razem nad jezioro. Było trochę przedzierania się przez trzcinowisko,

żeby potem móc zalec na nadbrzeżnym piaseczku.

Ponieważ pańcia, czyli ja była bez stroju kąpielowego, skończyło się na przymiarkach do skoku na główkę, szczegół, że akurat w tym miejscu zabronionym.

Łódki też nie wypożyczyliśmy.

Trzeba było się obejść smakiem i obfocić na sucho z wodą w tle.

Za to Pikachu załapał się na sesję ze starym wąsatym panem i osiołkiem prawie jak ze Szreka.

Cały teren wokół kąpieliska był pełen bardziej lub mniej udanych rzeźb miejscowego artysty. Całkiem fajnie to wyglądało.

Na sesję załapał się też pewnie jeden z ostatnich tego lata motyli. Kochanieńki mocno wątpił, czy uda mi się zrobić zdjęcie z motylkiem, czy go nie spłoszę. Udało się, ale bądźmy szczerzy, motyl był mocno sfatygowany i to były jego ostatnie chwile na tym łez padole. Był już w drodze do motylego nieba.

A potem, nawet nie wiem, kiedy wyprodukowałam takie coś.

Wyprodukowałam lustrzane odbicie Pikachu i z jednego zrobiło się ich dwóch.

To wszytko dlatego, że zakładki muszą powstać dwie, dla mojego bratanka i bratanicy. Żeby wojny nie było, że mój ładniejszy a twój brzydszy postanowiłam, że będą dwie identyczne, a jednak różne zakładki.

Ponieważ zregenerowane siły mi się w międzyczasie wyczerpały, znowu udaliśmy się na gofry. Pyszne były :)

A te na koniec już takie skromniutkie, pożegnalne.

Wypoczęliśmy na maksa. Wyciszyliśmy się i odstresowaliśmy. Odpoczęliśmy od nieznośnych upałów. Było błogo, było super. Agnieszko, Jacku po raz kolejny musimy Wam podziękować za fantastyczne, nieplanowane wakacje, za towarzystwo.

Dziękujemy!!!

Niestety powrót do rzeczywistości był brutalny. Z cichego, chłodnego lasu wróciliśmy do nagrzanego miasta i domu, w którym było ze 35 stopni. I jeszcze wieczorny żużel na Stadionie Olimpijskim prawie za płotem… Żyć nie umierać. Jak to stwierdził Kochanieńki musisz czuć i słyszeć, że wróciłaś. Miasto Cię wita, jak może, głośno i gorąco. Nie powiem, gdzie mam takie powitanie. Jak nic trzeba się stąd wyprowadzić i to całkiem wkrótce.

Jeśli chodzi o zakładki, to hafciki na razie porzuciłam, schowałam na później. Kompletnie nie mam weny i pomysłu jak je wykończyć, co zrobić. To mój zakładkowy debiut i muszę jeszcze trochę pokombinować, podpatrzeć jak to inni robią. Czekam też na ochłodzenie, bo mój mózg, jak procesor bez dobrego radiatora się przegrzewa i zawiesza w takim upale. Ponoć od weekendu ma być chłodniej. Może też coś popada, bo susza jest okropna. Dało nam to lato popalić i umęczyło niemiłosiernie. Niestety czuć i widać już zmianę pogody w powietrzu. Pierwszy deszcze i ochłodzenie ujawnią nadchodzącą jesień.

Kiedy skończę moje zakładki, może znowu zabiorę je na jakąś wycieczkę i obfocę. Obawiam się jednak, że do 1 września się to nie uda, a przecież  to 1 września jest terminem, do którego można w zabawie u Zimnej zgłaszać swoje wycieczkowe hafciki.

Ja zgłaszam mojego Pikachu uchwyconego wśród leśnych wrzosów.

To jeszcze banerek zabawy na koniec.

Ja chcę do lasu!!!