Wiosenne reminiscencje

czyli Choinka 2018 część 8/12

Dobrze mieć zapasy. Dobrze móc sięgnąć do szuflady i stwierdzić jest, mam!

Niestety nie należę do osób, które gromadzą zapasy. Wręcz przeciwnie często jest tak, że w połowie obiadu jest wielkie:

– Olaboga Kochanie soli mi brakło, idź do sklepu pliz! Obiecuję, zupa nie będzie za słona, będzie pyszna! Tylko sól kup.

Kochanieńki się wścieka i idzie. Na szczęście sklep osiedlowy mamy pod nosem, nie trzeba nigdzie jechać. Potem zazwyczaj jest wielkie gadanie, zrób sobie zapasy, wstaw na półkę, a nie co rusz czegoś nie ma. Robię więc „jak każą”, stawiam na półkę, jak mi braknie, biorę z półki. I tak do następnego razu, aż znowu mi czegoś braknie, bo zapomniałam uzupełnić zapas na półce. Nie mam też w zwyczaju pisać na kartce czego mi potrzeba. Potem idę do sklepu, krążę między półkami, zastanawiam się, co to ja miałam kupić, coś tam kupuję, wracam do domu i jest znowu Olaboga Kochanie…

Nie ma opcji, nigdy się już chyba nie nauczę systematyczności w robieniu zapasów.

Okazało się jednak, że udało mi się co nieco zachomikować na zimę i gdy stanęłam pod ścianą, terminy gonią, ja z robotą w lesie, bo mi się nic robić nie chce, przypomniało mi się, że mam coś, co wyprodukowałam jakiś czas temu, a czego jeszcze nie pokazywałam, a się idealnie nada do dzisiejszego postu.

Dziś będzie o rogaciźnie. Będzie o łosiach. Będzie też o tym, że mądre powiedzenie, że do trzech razy sztuka, za czwartym nauka niekoniecznie się sprawdza w moim przypadku. Cóż nie uczę się na własnych błędach :))

Rzeczone łosie, o których będzie dziś mowa, pokazywałam Wam po raz pierwszy w listopadzie zeszłego roku, przy okazji wpisu o mojej pierwszej szytej bombce. Jest to projekt Mariny Khachanovej tworzącej pod pseudonimem RinkaZee.

Jesienią postawiłam wszystkie czerwone krzyżyki i zabrałam się za stawianie czarnych kresek. I wymiękłam. Za cholerę nie mogłam sobie poradzić z robieniem backstitchy pojedynczą i podwójną nitką na Lindzie.

Linda 27 ct okazała się być tym razem moją zmorą. O ile krzyżyki stawia się na niej fenomenalnie, naprawdę mocno się trzeba postarać, żeby coś spieprzyć, zwłaszcza jak się wyszywa jednym kolorem, tak stawianie kresek na niezahaftowanym materiale stało się dla mnie koszmarem. No nie wychodziło mi i już.

Nitki odstają, źle się układają, nie ma ich jak zacząć i zakończyć. Porażka!!

Rzuciłam więc robótkę w kąt i zajęłam się czymś innym. Na początku stycznia stwierdziłam, że może jednak spróbuję coś dalej powalczyć.

Zrobiłam tyle co wyżej i znowu schowałam. Łosie, a w sumie to ptaki spoglądały na mnie z wyrzutem przez parę miesięcy, a ja je skutecznie ignorowałam.

Potem powstała moja śliczna Mary, a ja „uskrzydlona sukcesem” postanowiłam się raz na zawsze rozprawić z rogacizną. W sumie szybko poszło. Zajęło mi to chyba ze dwa popołudnia, żeby postawić ostatnią czarną kreskę. I gotowe :)

Czerwone krzyżyki bajka.

Backstitche i french knoty nie wyglądają już tak spektakularnie.

Wzór jest tak opracowany, że część kresek robi się pojedynczą, a część podwójną nitką. Tak też wcześniej robiłam, ale to powodowało, że z drugiej strony robił mi się kompletny miszmasz i chaos. Co rusz trzeba było zaczynać i zakańczać mulinę, tylko jak to robić dobrze na rzadkim materiale, jakim jest Linda? Tym razem byłam już mądrzejsza i wszytko wyszywałam pojedynczą nitką, a tam, gdzie miało być podwójnie, szyłam dwa razy. Wyszło trochę lepiej, ale nie była to ani trochę przyjemna praca. Najgorsze do zrobienia były french knoty. Niestety węzełki wypadały na pustym materiale, zazwyczaj na końcu jakiejś kreski i nie potrafiłam ich zrobić dobrze. Albo mi się chowały pod nitki, albo wychodziły krzywe, nie było ich o co zahaczyć.

Trzeba było użyć czarnych koralików!

Teraz to już wiem, wtedy na to nie wpadłam, a i czarnych koralików jeszcze w domu nie miałam. Teraz mam, ale teraz to już musztarda po obiedzie :( Źle mi się też robiło „samotne” krzyżyki pojedynczą nitką. Czasami wyszywałam każdy oddzielnie, czasami przeprowadzałam mulinę krzyżyk od krzyżyka. Niestety to widać, bo czarna nitka przebija od spodu. Linda to jednak dość rzadki materiał z dużymi dziurkami.

No dobra całość gotowa, pora szyć. I tu pojawił się problem. Znowu trzeba szyć ręcznie, znowu trzeba liczyć każdą nitkę. Tylko czym szyć? Białe nitki, takie normalne do szycia, których w domu mam kilka sztuk, rwą mi się. Chyba zleżały się ze starości. Pojedyncza biała mulina też nie daje rady. Stanęło na tym, że pozszywam podwójną nitką muliny, żeby mi się Linda w czasie wypychania kuli nie rozlazła w szwach, jak moja czerwona lniana kula.

I to był błąd! Duży błąd!

Wyszło grubo, wyszło źle, wyszło nie tak, jakbym chciałam, żeby wyszło.

Powyżej widać, jaki chaos stworzyłam po lewej stronie. Widać też, że podczas zszywania niekoniecznie za każdym razem udawało mi się wrócić z nitką w to samo oczko na materiale. Chociaż po wywinięciu na prawą stronę teoretycznie nie wyglądało to tak źle.

Powiedziało się A, trzeba było powiedzieć i B, tzn. pozszywać wszystko prawie do końca.

Etap wypychania puchem silikonowym. Tylko ile napchać, żeby było dobrze, nie za dużo, nie za mało? Żeby było w sam raz? Jak dla mnie to wciąż nierozstrzygnięte dylematy.

Tym razem udało mi się wyprodukować takie coś.

Od spodu moja bombka wygląda tak.

A od góry tak.

Zawieszka to łańcuszek zrobiony z podwójnej nitki muliny użytej we wzorze.

Co by tu powiedzieć, żeby za bardzo nie nakłamać?

Wydawać by się mogło, że mam za sobą już trzy kule, że czwarta powinna wyjść mi idealna. Nie wyszła. Miało być pięknie, miało być spektakularnie, a wyszło tylko prawie dobrze.

Błędem i praprzyczyną wszystkich niepowodzeń był niestety wybór materiału.

Linda ani trochę nie sprawdziła się u mnie w tym projekcie. Pokonała mnie, nie poradziłam sobie z nią.

Jest to gruby, mięsisty materiał, który trudno ładnie pozszywać w rękach. No dobra, ja nie potrafię tego zrobić dobrze, bo widziałam na rosyjskich stronach idealnie wykonane bombki właśnie na Lindzie. Ja poległam. W przypadku tych bombek poza wyszyciem haftu najważniejszą sprawą jest pozszywanie poszczególnych elementów. Jak jest to zrobione dobrze, idealnie, równiuteńko to i kula jest kulista i szwy się nie rozłażą w szwach. Kolejnym błędem, który jeszcze uwypuklił zły wybór materiału, było zszycie wszystkiego podwójną nitką muliny. Powinnam była pójść do pasmanterii, kupić „świeże” białe nici, a nie iść na łatwiznę i zrobić to na odczep, na szybko. Byle jakość i chodzenie na skróty, się niestety mści i „wali” potem po oczach. Linda też nie sprawdziła mi się tutaj w samych hafcie, który w większej części składa się z backstitchy. Nie potrafiłam sobie poradzić z ładnym zaczynaniem i kończeniem nitki na tym materiale, z takim prowadzeniem muliny, żeby od spodu przez rzadki materiał nie przebijały czarne nitki. French knoty też mnie pokonały.

Mówi się trudno. Łosie zawisną obok czerwonej kuli wysoko na choince i nikt się nawet nie zorientuje, że jest z nimi coś nie tak.

Na razie zawisły na kwitnącej gruszce. Wiosna była!

Chciałoby się powiedzieć „to był maj, pachniała Saska Kępa szalonym, zielonym bzem”, a to nie był maj, tylko kwiecień i nie pamiętam czy bez kwitł. Jest szansa, że tak. A był dokładnie 21 kwietnia, gdy robiłam te zdjęcia. Wszystko dopiero budziło się do życia, kwitło na potęgę, pachniało. Było zielono i pięknie. Było cudownie. Mieliśmy piękną wiosnę. Przez chwilę. Potem nadciągnęła spiekota.

Tak suchego i upalnego lata, jak tegoroczne nie było u nas jeszcze nigdy. Mimo to nasza pięknie kwitnąca wiosną gruszka owocowała jak wściekła. Niestety niedane nam było się cieszyć zbiorami, gdyż każdy owoc, dosłownie każdy był parszywy. Tylko osy miały się na czym paść. Drzewo choruje nam od lat, chyba pójdzie pod nóż, w sensie, że pod siekierę.

Dziś nasz ogródek nie wygląda już tak ładnie. Gdyby nie to, że Adam podlewał krzaczki i drzewa wszystko by padło. Wyschła za to trawa i trawnik to teraz obraz nędzy i rozpaczy. Będzie trzeba powalczyć z nim na wiosnę. Teraz czuć jesień w powietrzu, czuć zmianę pogody. Dni krótsze, noce chłodne, a i w dzień słonko słabiej przygrzewa. Drzewa zaczynają gubić liście, a nasz kot przestał zrzucać sierść i jak nic zaczyna hodować nowe futro. Zima idzie!

Tylko wody jak nie było, tak dalej nie ma :(

I pomyśleć, że było tak pięknie zielono. Ehh, dobrze, że zdjęć narobiłam, jest co powspominać.

Jak widać, uzbierała mi się już całkiem spora kolekcja wyszywanych bombek. Jedne udane, drugie mniej. Jedne krągłe, inne niekoniecznie. Każda na swój sposób śliczna.

Zrobiłam eksperyment naukowy i porównałam wielkość i wagę poszczególnych kul. Wszystkie wzory są identyczne, jeśli chodzi o rozmiar w krzyżykach (143×71 krzyżyków), ale względu na to, że każda z nich powstała na innym material, każda ma inną wielkość, choć teoretycznie tak być nie powinno.

Zarówno Mary, jak i lniana czerwona kula powstały na materiale o gęstości 32 ct, a Mary jest mimo to ciut mniejsza. Wszystko to dlatego, że ponad mirę wypchałam czerwoną kulę puchem silikonowym, Mary natomiast ma odrobinę za mało wypełnienia. Widać to też po wadze. Czerwona, choć na to nie wygląda, waży najwięcej ze wszystkich moich bombek. Jak nic zaszalałam z napychaniem puchu do środka.

Tak więc moi mili u mnie do trzech razy sztuka, a za czwartym ciągle nauka.

A nauka z mych porażek i potknięć jest taka.

Najlepiej sprawdza mi się w tych bombkach Murano i moim zdaniem jest to najlepszy materiał do tworzenia tego typu ozdób. Tak mi wyszło i tego postanowiłam się trzymać.

Haft na Murano jest prawie tak ładny, jak na lnie, wyszywa się na nim prawie tak samo miło i przyjemnie, jak na lnie. Krzyżyki są równe, ładniutkie. W przeciwieństwie do lnu Murano jest za to sztywniejsze, nitki się tak nie wysnuwają, nie rozciągają i to jest jego wielka zaleta.  Linda jest za gruba, Belfast zbyt luźny w splocie. Najłatwiej zszywa się wzory haftowane na Aidzie (ale Aida jest be, Aida i ja nie lubimy się) albo takie, gdzie całość jest zahaftowana krzyżykami. Dokładnie wtedy wiadomo, gdzie ma być wpita igła, jak poprowadzić szew. Płótna o równym splocie wymagają liczenia każdej nitki oddzielnie, zszywanie poszczególnych elementów jest trudniejsze, ale da się to zrobić.

Pocieszam się tym, że Łosie zaczęły powstawać jako drugie, zanim zdobyłam doświadczenie z lnem i z Murano. Niby już wszystko wiem, ale i tak mam teraz dylemat. Miałam plan. Miał być komplet. Miały być łosie na białym tle i łosie na czarnym tle. Dwie bombki – czarna i biała. Mam w domu nawet nabyty w tym celu kawałek czarnej Lindy. Tylko czy aby na pewno się w to znowu bawić? Czy tym razem mi wyjdzie? Mam też kawałek czarnej Aidy w rozmiarze 16 ct, a Murano czarnego u nas nie ma. I co tu zrobić?? Będzie trzeba podumać i coś wydumać.

Piąta albo szósta kula może będzie perfekcyjna, bo wcześniej czy później powstanie. Mam zachomikowany jeszcze jeden wzór, a co najmniej trzy kolejne cicho do mnie mówią „wyszyj mnie, wyszyj mnie”. Ale to pewnie dopiero w przyszłym roku. Na razie będę ogarniać to, co mam. Tylko chęci do ogarniania brak.

Jak to dobrze, że udało mi się zrobić wiosną jakieś zapasy. Dzięki temu miałam teraz co pokazać w ramach zabawy Choinka 2018 u Kasi. Gdyby nie to byłoby ze mną krucho w tym miesiącu. A tak wiosnę powspominałam, bombkę pokazałam, zadanie w sierpniu chyba zaliczyłam. Rzutem na taśmę, ale chyba się udało.

W przyszłym miesiącu powinno być już lepiej, powinno być coś z bieżących prac. Coś tam się tworzy powolutku, ale trzeba to jeszcze wszystko ostatecznie poskładać.

To jeszcze banerek zabawy na koniec.