Zezowate szczęście

Czyli kot na gigancie

Dziś będzie o kotach. Dużo o kotach. Ostrzegam, bo nie wszyscy lubią koty. W domu, gdzie się haftuje, kot być musi:) Ewentualnie może być pies, świnka morska, chomik, zasadniczo zwierz :) Będzie też o haftowanych kotach, ale to na końcu.

Nigdy nie lubiłam kotów, zawsze ich unikałam.

Czas przeszły.

Gdzieś to już było?

Denerwowały mnie zawsze wszędobylskie, ciekawskie, łażące po meblach sierściuchy. Kot to ma myszy łowić, spać w stodole i nie pętać się po domu. Takie gospodarskie zwierzę jak kura, świnia czy koń. Gdy kiedyś mój brat przywiózł swoją rasową koteczką na seks do równie rasowego kawalera, to mu od razu zapowiedziałam, że nie ma takiej opcji, żeby przyszedł do mnie z kotem. Kot zostaje na balkonie albo w samochodzie. Brat się prawie obraził, ale co było robić. Kota nie przyprowadził.

Potem tak się jakoś złożyło, że przyszło mi zamieszkać w domu z kotem. A nawet z dwoma kotami, bo Adam jest zodiakalnym lwem. Cóż było robić serce nie sługa, przyszło pokochać dwa koty. No i pokochałam i mi się całkiem na mózg z tej miłości do kotów rzuciło.

Proszę Państwa oto Dziadu :))

Mój pierwszy w życiu kot.

Kot został nazwany Dziadem, bo za każdym razem jak „szedł w miasto”, przynosił na ogonie dziady. Wiecie, co to są dziady? Jak to się wplącze we włosy szkoda gadać. No i Dziadu miał w zwyczaju przynosić takie dziady na ogonie. I został przez to Dziadem.

Dziadu był kotem przygarniętym ze schroniska, typowym dachowcem, buraskiem do tego niekastrowanym. Nocki spędzał w domu, pod warunkiem oczywiście, że wrócił, bo zdarzało mu się przepaść na 3 – 4 dni w okresie marcowania kotów, czyli tak styczeń — luty. W dzień szwendał się po dworze. Lubił wolność, ale zawsze czekał na ścieżce, jak wracaliśmy z pracy.

Głodny jestem, coś bym zjadł.

Jak już zjadł, kładł się na panu, albo obok pana i odpoczywał po całodziennym łażeniu.

Z czasem i mnie spotykał ten zaszczyt, że ładował mi się na kolana i spał, ale musiałam sobie na to zasłużyć.

Nieraz wracał do domu podrapany, z poszarpanym uchem, wytarganą sierścią. Wojownicza była z niego bestia. Jak to typowy kot, Dziadu miał parę żyć. Nawet otarł się o śmierć. Raz, kiedy nie wrócił na noc do domu, zupełnie przez przypadek znaleźliśmy go w piwnicy. Siedział jakby sparaliżowany, przerażony. Uciekł nam, jak próbowaliśmy go zabrać do domu i się dodatkowo przy tym strasznie poobijał. Do dziś nie wiemy, co mu było. Czy go coś potrąciło, pożarł się z jakimś kotem, coś zeżarł?

Nie wiadomo.

Był w kocim szpitalu, u neurologa, zwykłego weterynarza. Robili mu różne badania, prześwietlenia. I nic nie stwierdzili na pewno. Nie mógł w ogóle chodzić, jeść, pić, załatwiać swoich potrzeb, ale zawalczyłam o niego. Tydzień chodziłam, nosiłam na rękach, wtykałam jedzenie do pyska, znosiłam do piwnicy. Serce się krajało, jak się na to patrzyło. Leżał tylko przy oknie i tęsknie patrzył. Stwierdziłam, że trzeba go może na zieloną trawkę położyć, żeby sobie pooddychał świeżym powietrzem. Nie może się podnieść, niech sobie poleży.

No i go wynieśliśmy przed dom. I Adam w ostatniej chwili ściągnął go z płotu sąsiadki. Nie wiem skąd, znalazła się w nim ta siła, ale uciekł. Wcześniej nawet głowy nie był w stanie podnieść, a teraz dał radę dać dyla. Gdyby nam wtedy uciekł, pewnie byśmy go więcej nie zobaczyli.

Na szczęście Dziadu miał dużą wolę życia i wykaraskał się z tej choroby. Do pełnej sprawności już nie powrócił, ale był z nami jeszcze ponad trzy lata. A potem zachorował na nerki. I już nie udało się go uratować. W tydzień nie było kota. Udał się do krainy wiecznych łowów :((

Dziadu ma mało zdjęć :(

Niestety był z nami w okresie przedsmartfonowym. I jest mi z tego powodu smutno.

Dziadu był wychowanym, grzecznym kotem. Nie pętał się po domu, wiedział co mu wolno, a czego nie wolno, nie łaził po meblach. No dobra raz go nakryłam. Siedzę sobie w pokoju, coś robię, a kota coś za długo nie ma. Idę do kuchni, a ten w najlepsze zjada nasz obiad na następny dzień. Kurczaczka.

Myślałam, że padnę. Ze śmiechu. Zamiast pogonić śmierdziela, poleciałam po telefon, żeby mu zdjęcie zrobić. Cóż obiadu nie jedliśmy.

A na tej focie sobie śpi koło pana.

Nie, nie jest spreparowany i wypchany. Tak po prostu spał :)

Bardzo nam było smutno po odejściu Dziada. Postanowiliśmy, że nie będzie na razie kota. Problem jest, jak trzeba gdzieś jechać, nie ma z kim zostawić, a poza tym serce się kraje, jak kot odchodzi.

Niecałe pół roku później pojawiła się w naszym ogródku Ona. Jej nadejście obwieściło ciche dzwonienie.

Dziadówka.

Kot ewidentnie czyjś, zadbany, z obróżką, z dzwoneczkiem, młoda koteczka. Od razu została w domu nazwana Dziadówką, bo ja tam twierdzę, że może być dziadowską córką:) Kotek zaczął się pojawiać u nas w ogródku dość często. Codziennie. Taki przymilny, żebraczy typ.

Połasi się, połasi, coś dostanie i sobie pójdzie. Kursowała, od okienka do okienka, trochę u nas, trochę u jednych, trochę u drugich sąsiadów. A potem z czasem zauważyliśmy, że kot chyba jednak poszedł w długą, zostawił swoich właścicieli i sobie wybrał nowych. Jak nic zamieszkała w naszej okolicy, a najwięcej czasu spędzała w naszym ogródku. W sumie to chyba ukradłam komuś kota :)

Adam się śmieje, że poleciała na moją kuchnię. Taa, akurat. Ona je dwie rzeczy. Surowe mięso (najchętniej kurczaka) i popija mlekiem. Porażka. Ale za taki zestaw to odwala taki performance, że szkoda gadać :) Kupowaliśmy jej na początku kocie żarcie. Nie ruszyła tego. O suchej karmie zapomnij. Pasztet z puszki, aż ją otrząsa. Za to pierś z kurczaka jakby dostała, zjadłaby całą i jeszcze się oglądała za więcej.

Zaczęła się zbliżać zima. Kot coraz grubszy.

Wszyscy mówią, ona jest kotna, jak nic będą małe koteczki. W domu przerażenie trzeba kota pogonić, odciąć od lodówki, niech wraca, skąd przyszła. Co my zrobimy z kociętami? Na szczęście okazało się, że koteczka przygotowywała się na zimę. Tłuszczyk i dupkę sobie hodowała. Właściciele, którzy wypuścili kotkę na dwór, byli odpowiedzialnymi ludźmi i ją wykastrowali. Uff kamień z serca. Z moim szczęściem to bym się pewnie z sześciu kociąt dorobiła.

Gdzie ona mieszka, śpi, nie mam bladego pojęcia.

Na pewno stołuje się u nas i u sąsiadów. Codziennie siedzi w okienku i czeka na śniadanie, obiad, kolację. Zimą przyjdzie się zagrzać, pospać, a jak się wyśpi, idzie do drzwi i trzeba ją wypuścić. Nie posiedzi. Rano jest z powrotem. Jest z nami już trzeci rok. I nie wygląda na to, żeby miała zamiar wracać do swoich poprzednich właścicieli.

Jest wolnym szczęśliwym kotem.

Dziadówka jest fajna, ale charakterna i bardzo wyniosła.

Robi tylko to, na co ma ochotę. Nie ma opcji, że weźmiesz ją na kolanka i będziesz głaskać. Będziesz, jak Ci na to pozwoli i będzie miała ochotę. Wtedy to za nic się nie da zrzucić z kolan. Myziaj mnie, a ja sobie pośpię.

Jak jest głodna, to będzie taka słodka i przymilna, że szok. A jak zje, obróci się na pięcie i pójdzie się wyspać w ciszy i samotności. Ale w sumie to jest bardzo socjalnym kotem. Lubi jak jej człowieki są w pobliżu. Siedzimy na tarasie, kot siedzi obok, Adam walczy z zielskiem na ogrodzie, kot za nim łazi krok w krok, idę do łazienki i jak wychodzę, potykam się o kota, a ona przecież spała na dole. Lepię pierogi, kot mi asystuje i sprawdza, czy dobre.

Fajna jest.  Jest rozpuszczona jak dziadowski bicz, robi z nami, co chce, a my jej na wszystko pozwalamy i jeszcze jej foty cykamy jedna za drugą. Durne my człowieki:

Pańcia uchodziła sobie fotele pod młynem. Do renowacji, ale w dobrym stanie. Zostały wyczyszczone, wyprane. Idealne się na nich wyszywa. Mój rozmiar.  Czekają na nowe obicia, aż wymyślę, jaką chcę kanapę. Teraz koteczka ma na czym siedzieć. Na początku był kocyk po Dziadzie, żeby nie pobrudziła obicia, teraz już po prostu leży i śpi.

I ponoć jest zezowata :)))

Ja tego nie widzę, ale jak każda matka, a może jednak babcia jestem zakochana w swojej pociesze i nie widzę w niej żadnych wad. Moje dwie koleżanki jak tylko ją zobaczyły, każda oddzielnie, powiedziały ona, jest zezowata!! Może jest :) Nasze zezowate szczęście, którego nie szukaliśmy, a które do nas samo przyszło i nie zamierza nas opuszczać.

Żeby nie było, że ja tylko o Dziadzie i Dziadówce. Będzie jeszcze krótko o wyszywanych kotach. W zimowych klimatach. W końcu mamy wiosnę :)

Będzie o haftowanych bombkach.

W zeszłym roku bardzo sympatyczna pani o swojsko brzmiącym nazwisku Kot, poprosiła mnie o zrobienie paru bombek z motywem kota. Z przyjemnością je zrobiłam. Koty to taki wdzięczny temat.

Tak powstało pięć haftowanych bombek dla Pani Kot.

A tak z rozpędu pozostając w kocich klimatach, popełniłam jeszcze takie coś dla mojego brata. Bardzo mnie wzrusza to kocisko.

Będę mało skromna, ale powiem wam, że mi się te moje bombki cholernie podobają i jestem z nich bardzo dumna. Piękne mi wyszły bez dwóch zdań. Jestem „bombkowym miszczem” i przysłowiowym bosym szewcem. Cała rodzina ma moje haftowane bombki, moi przyjaciele i znajomi mają moje haftowane bombki, znajomi znajomych mają, a ja nie mam żadnej :( Wszystko, co zrobię, mi rozdrapią. Ale mam plan. Kiedyś będę miała choinkę po sufit tylko w moich ręcznie robionych ozdobach. Ale to kiedyś.

Matko i córko, ale się rozgadałam! Ale ostrzegałam, że mi na mózg padło. Cały wieczór klepię o kotach, a Pan Miś czeka.

Pan Miś jest boski.

Bardzo wam dziewczyny dziękuję za wszystkie rady. Robię, jak radziłyście. Będą koraliki zamiast french knotów, śnieżynki wyszywam pojedynczą nitką. Tylko te pięć mulinek musi już zostać :( To był pierwszy i ostatni raz, jak wyszywałam pięcioma nitkami. Teraz już wiem, że trzeba myśleć, a nie robić jak wzór każe.