Czyli Choinka 2018 część 4/12
Mówią, że trening czyni mistrza. Trenuję więc ciężko, trenuję w pocie czoła. Trenuję, trenuję i dzięki treningom coraz lepiej mi wychodzi. Ale nie na tyle idealnie, żeby treningów zaprzestać. Ma być idealnie, a nie jest. I nigdy nie będzie.
Mówią też, że do trzech razy sztuka, ale mówią również, że do trzech razy sztuka, za czwartym nauka. Myślę, że u mnie tych „razów” będzie jeszcze parę, ..naście, a ja niekoniecznie się naumiem. Mam za to powód, żeby popełniać razy kolejne, bo się przecież uczę, muszę więc ćwiczyć. Dużo ćwiczyć.
A wszystko to przez kobietę, a wszystko to dlatego, że się zakochałam. Zakochałam się jakiś czas temu. To była letnia, wakacyjna miłość, miłość od pierwszego spojrzenia. Zobaczyłam ją i nie mogłam jej odzobaczyć, wpadłam jak śliwka w kompot. Zakochałam się i już, tak na zabój. Trochę to trwało, aż w końcu mogłam tę miłość skonsumować. Cóż obiekt mych westchnień nie jest idealny, ale i tak mi się podoba. Bo ideały wcale nie są takie fajne, a do tego są nudne.
Popełniłam Mary.
Popełniłam Mary Poppins i jestem cała happy, a u mnie to stan ostatnio mocno deficytowy, więc tym bardziej się cieszę. Cieszę się, że się cieszę.
O haftowanej Mary Poppins wspominałam, gdy pokazałam moją pierwszą haftowaną niebieską kulę wg wzoru Mariny Khachanovej vel RinkaZee. Ta haftowana bombka była wprawką przed popełnieniem Mary, gdyż stwierdziłam, że trzeba najpierw na czymś prostym sprawdzić, z czym się je, to tworzenie bryły z płaskiego haftu.
Moja kula nie do końca wyszła mi wtedy jak kula. Wyszła jak nasza Matka Ziemia, lekko spłaszczona na biegunach. Jajowata elipsoida czy geoida.
Trzeba było dalej ćwiczyć, więc na początku roku popełniłam kolejną haftowaną bombkę. Tym razem rozlazłą w szwach kulę czerwoną.
Kula wyszła prawie kulista. Kształt miała idealny, ale co z tego, gdy przesadziłam z napełnianiem środka :(
Ćwiczyć trzeba było dalej.
Miałam zaczęty kolejny haft z łosiami, ale jakoś brakowało mi było do niego serca. Przerażała mnie wizja nitek wysnuwających się z Lindy podczas zszywania. O nie! Nie miałam ochoty na kolejną porażkę. Sukcesy, motywujące do działania sukcesy mi są teraz potrzebne! I tak pewnego dnia stwierdziłam, pobawmy się z Mary.
Wcześniej długo się zastanawiałam, na czym haft wyszyć. Niebieska kula powstała na Aidzie, czerwona na lnie Belfast. Na Aidzie wyszywało się źle, bo przecież Aida nawet w rozmiarze 14 ct jest fuj, za to zszywało się nie najgorzej. W przypadku bombki czerwonej było dokładnie odwrotnie. Jedwabiem na lnie wyszywało się bosko, genialnie, cudownie, za to zszywanie było katorgą. Trzeba było liczyć każdą nitkę oddzielnie, a i tak na koniec wszystko mi się rozlazło.
Wybrałam tym razem coś innego.
Padło na płótno Murano 32 ct w kolorze błękitnym numer 503. Materiał o równym splocie jak Belfast, prawie pół na pół bawełna i wiskoza, z przewagą bawełny. Czytałam różne opinie na jego temat. Aga Jarzębionowa Murano bardzo poleca, popełniła na nim m.in. swoją cudowną Pigwę z jaszczurką. Hania/Hanulek przy okazji testowania bałwankowego wzoru Chagi, haftowaniem na Murano nie była zachwycona. Iwonka też napisała, że jednak wybiera len. Stwierdziłam, że zobaczę sama, bo każdemu leży coś innego, a jak nie spróbuję, wiedzieć nie będę, tym bardziej że w domu miałam zachomikowany kawałek takiego płótna.
I tak któregoś wieczoru postawiłam pierwszy krzyżyk. A potem poszło. W sumie szybko poszło.
Zaraz na początku pojawiła się główna bohaterka,
a potem postawiłam całe miasto.
I wiecie co, wyszywało się bosko. Krzyżyki same się stawiały. Krzyżyki równiutkie, takie jak lubię. Na początku musiałam się przyzwyczaić do nieco innego prowadzenia nitki przez materiał niż przy pracy na lnie, ale po posmarowaniu muliny cudowną pomadą, wszystko szło gładko i przyjemnie. Wzór jest prosty, bez żadnych udziwnień, dziubdziania, ciągłych zmiany kolorów. 11 kolorów podstawowych, z których dodatkowo powstaje 6 kolorów łączonych. Do wyhaftowania duże powierzchnie w jednym kolorze, które jednak nie męczyły, a wręcz uspakajały. Zero kombinowania, tylko przyjemność ze stawiania kolejnych równych krzyżyków. Wyszywanie na Murano mi się spodobało, nawet bardzo, jeszcze pewnie sięgnę po ten materiał nie raz. Ale….jednak len to len. I chyba jednak przed Murano postawię Lindę, bo ja z tych niedowidzących już jestem.
Jedyne „udziwnienie” we wzorze to parę backstitchy prowadzonych raz pojedynczą, a raz podwójną nitką muliny oraz krzyżyki „ułamkowe”. Człowiek się uczy całe życie, a ja dopiero całkiem niedawno odkryłam jak prawidłowo(?) stawiać takie wynalazki.
Kiedyś na Istagramie trafiłam na TAKIE zdjęcia. Dla mnie to był podwójny szok. Po pierwsze jak można TAK równo stawiać krzyżyki???, a po drugie nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim sposobem stawiania 1/4, 1/2 czy 3/4 krzyżyka. Odkąd to zobaczyłam, staram się w ten właśnie sposób stawiać te krzyżyki specjalne. Wychodzi mi to z różnym skutkiem. Tu próbowałam się naumieć, wychodziło całkiem nieźle, ale to Lugana 25 ct, krzyżyki 2×2, luz w nitkach, można poszaleć.
Na haftowanej Mary wyszło nie tak idealnie, a poza tym nie mogłam dobrze zrobić zdjęcia, żeby pokazać, o co mi chodzi.
Dla wprawionych hafciarek z długim stażem to pewnie chleb powszedni, żadna nowość, od zawsze tak robią. Dla mnie to było „epokowe” odkrycie, prawię na miarę wynalezienia koła. A potem Meri podlinkowała u siebie na blogu przy okazji literki H stronę Heritage Crafts z dokładną instrukcją stawiania takich dziwnych krzyżyków (uwielbiam te jej wpisy pełne wiedzy tajemnej, dla mnie czasami wręcz bezcennej, stronę sobie oczywiście zapisałam). Dumna byłam z siebie niesłychanie, że na podstawie zdjęć dobrze rozkminiłam pewne ściegi :))
A à propos Hafciarskiego Alfabetu, to uważam, że Hania z Kasią wymyśliły genialną zabawę. Z niecierpliwością wyczekuję teraz niedzieli i tego, co Wam przyjdzie do głowy, o czym napiszecie, z czym się Wam skojarzy dana literka. Świetna zabawa! Dużo się można dowiedzieć, nauczyć. Dziewczyny powinny to po zakończeniu jakoś zebrać do kupy i podlinkować do Waszych blogów, bo wyjdzie z tego prawdziwa kopalnia wiedzy, wręcz encyklopedia hafciarska. I okołohafciarska oczywiście. W luźnych skojarzeniach nie do pobicia jest KasiaS. Aż zaczynam żałować, że wiosna nadeszła i cudowna pogoda nie motywuje Kasi do siedzenia przed kompem, bo jej skojarzenia są świetne i nieoczywiste :)
Wracając do Mary i moich wyszywanek, to pogoda się w końcu zlitowała, zrobiło się ciepło i można było rozpocząć sezon wyszywania na tarasie. Wytargaliśmy z Kochanieńkim stół z piwnicy, Adam zaparzył pyszną kawę, a ja sobie wyszywałam w pięknych okolicznościach budzącej się do życia przyrody.
A potem pojechaliśmy na rowery. To była cudowna niedziela. Oby takich jak najwięcej!!
Kilka dni później haft był gotowy do zszywania.
Niestety nie zrobiłam ani jednego zdjęcia w czasie zszywania, a szkoda, bo w przeciwieństwie do poprzednich, tę kulę zszywało się banalnie prosto. Tu akurat mamy zahaftowaną całą powierzchnię materiału, który będzie użyty, nie ma konieczności liczenia pojedynczych nitek czy kratek, łatwo znajduje się miejsce, gdzie szew powinien być poprowadzony. Moja rada – jeżeli zdecydujecie się kiedyś na zrobienie takiej bombki, nie wycinajcie materiału przed zszyciem, tak jak jest to pokazane w instrukcji, lepiej to zrobić po zszyciu poszczególnych elementów. Nitki się nie wysnuwają, nie ma obawy, że gdzieś coś się rozlezie, albo krzywo zszyje.
Elementy pozszywałam bezstresowo, doszyłam zawieszkę zrobioną na szydełku z muliny, kolorowy chwost zwany pieszczotliwie kutasikiem i…. i trzeba było zmierzyć się z wypychaniem kuli. Pomna złych doświadczeń i przedobrzenia z bombką czerwoną podeszłam do wypychania bardzo ostrożnie. Z perspektywy czasu przyznam, że za ostrożnie, ale nie chciałam znowu przegiąć. Moim zdaniem do ideału brakło z pół grama puchu włożonego do środka. Jest, jak jest, inaczej już nie będzie.
A jest tak:
Zszycie całości tym razem wyszło nie najgorzej, choć nie twierdzę, że nie mogłoby być lepsze. Mogłoby być.
Kula jak widać wyszła prawie kulisa, prawie idealna. Prawie.
Narzekać nie będę, moim zdaniem wyszła świetna :))
Spadł nawet śnieg z naszej starej ogromnej czereśni. No dobra, Kochanieńki mu trochę pomógł :)) Jak pada widać dopiero po „odpaleniu” zdjęcia.
Cała zadowolona z siebie wypiłam w towarzystwie Mary i Kochanieńkiego kawkę na tarasie,
i znowu pojechaliśmy na wycieczkę rowerową. Zabraliśmy ze sobą Mary do parku, żeby zrobić jej parę zdjęć w innych okolicznościach przyrody niż nasz przydomowy ogródek. Muszę przyznać, że do twarzy w żółtym tej mojej Mary :)
Baaaardzo mi się podoba, co uczyniłam ręcami mymi :))
Historii niani Mary nie znam. Nie czytałam w dzieciństwie książki, wolałam Winnetou, przygody Tomka Wilmowskiego czy Sokolego Oka. Oskarowego musicalu też nie widziałam. Ale za to… słuchałam muzyki z tego filmu. Raz. I więcej razy chyba nie będę :))
A było to tak…
Jesteśmy w ostatnią niedzielę z Kochanieńkim na palcyku pod Młynem. Długo mnie namawiał, żeby mi się chciało chcieć pójść, bo nie ciało mi się bardzo. Zmusiłam się jednak jakoś i poszliśmy. Tłumy zwiedzających kłębiły się przeokrutne, bo przecież cudowna pogoda, niedziela niehandlowa, galerie zamknięte, markety zamknięte, a chęć i „potrzeba” kupienia czegokolwiek w narodzie wielka, a nie ma gdzie jej zaspokoić. Ruszyli więc ludzie pod Młyn. Takiej masy narodu tam jeszcze nie widziałam. Ani takiej ilości szmelcu, mydła i powidła. Tylko znaleźć coś ciekawego, coś upolować nie ma jak, bo człowiek ni jak nie może się dostać do towaru. Jakby nie było, łowom najbardziej sprzyja zła pogoda, słota i niska temperatura. Kupujących mniej, jak na lekarstwo, a i sprzedający bardziej chętni do rozmów i negocjacji, bo zimno w dupkę i do ciepłego domu ciągnie. Rzadko pod Młyn teraz chodzimy, byliśmy chyba trzeci raz, odkąd Adam wrócił. I raczej przestaniemy chodzić w ogóle, bo zrobiło się to zbyt modne miejsce jak na nasze nerwy. Za dużo ludzi, a ludzie w kupie mnie ostatnio męczą, ludzi unikam. Głupio jednak tak pójść i wrócić z pustymi rękami. Wróciłam więc do domu z płytą winylową. Los, traf, przypadek, nie wiem jak to nazwać, ale to była pierwsza płyta, którą Kochanieńki wyciągnął z jakiegoś zakurzonego kartonu!!
Takie trofeum udało się zdobyć :))
Stara płyta z 1964 roku, ścieżka dźwiękowa z filmu. Chyba ze cztery razy Adam mnie namawiał, żebym zainwestowała całe dwa złote i sobie ją kupiła, bo zdecydować się nie mogłam. Nawet sprzedający był skłonny oddać płytę za darmo. Takie zrządzenie, a ja dumam, się zastanawiam! Głupia ja! Cóż z podjęciem decyzji też u mnie źle ostatnio. Przemogłam się jednak i płytę nabyłam, Kochanieńki ją umył, włączył gramofon, podkręcił gałkę i z głośników popłynęłam muzyka:)) Więcej jej słuchać nie będę, ale się bardzo cieszę, że ją mam. W idealnym momencie wpadła w nasze ręce!!!
Dziś na czereśni nie ma już kwiatów. Wszystkie spadły, drzewo się pięknie zazieleniło, a nasz trawnik cały pokryty jest płatkami. Jak śniegiem.
Jak widać, udało mi się trochę popracować nad kulistością kul niebieskich i zbliżyć się do bryły idealnej, jaką jest kula.
Jeśli chodzi o kulistość kul, jestem na dobrej drodze. Pozostaje mi jeszcze znalezienie złotego środka, przy napełnianiu kuli sylikonowym puchem. Tak, żeby nie było za dużo, żeby nie było za mało. Żeby było idealnie.
Moją kulistą haftowaną bombkę z Mary zgłaszam do zabawy Choinka 2018 u Kasi. Już za parę miesięcy zawiśnie w towarzystwie innych ozdób na naszym bożonarodzeniowym drzewku. Piękne to będzie drzewko. Już się nie mogę doczekać :)
I jeszcze banerek zabawy.
RinkaZee kusi nowymi wzorami, kusi okrutnie. Jeśli ktoś ma ochotę na takie haftowane coś na choinkę, polecam odwiedzenie jej sklepu na VK. Wbrew pozorom takie bombki nie są trudne do wykonania, a wyglądają super. Zdradzę Wam tajemnice. U mnie CDN…ł, ale o tym następnym razem.
P.S.
Dziewczyny dziękuję Wam za te wszystkie dobre słowa, wsparcie pod moim ostatnim postem. Musicie mi dać jeszcze chwilę na „pozbieranie się”. Ja wiem, że kto nie sieje, nie zbiera. Pewnie za chwilę już nikt nie będzie tu do mnie zaglądał, bo ileż można gadać jak dziad do obrazu, a obraz, czyli, ja ani razu. Zbieram się w sobie, zbieram, mam nadzieję, że się wkrótce pozbieram i ogarnę. Cieszę się, że zapisałam się na zabawy u Kasi i Iskierki, bo mam motywację, terminy gonią, żeby coś stworzyć, coś napisać. Gdy zacznę pisać, skończyć nie mogę. Muszę się tylko zmuszać do tego, żeby zacząć. A nie jest to ani łatwe, ani proste. Ten blog, to taka to moja terapia na chandrę.