I to był fajny wakacyjny czas :)
Byliśmy na urlopie. Było cudownie. Był las, była woda, była cisza, był brak zasięgu. Zostałam prawie pożarta żywcem przez małe, wredne krwiopijce. Potem było cudowne, wielkie miasto, był wielkomiejski zgiełk, cywilizacja, zasięg był, weny do internetowania nie było. Pogoda dopisała. Wypoczęłam, nogi schodziłam.
Zakochałam się.
Zadzwoniła Aga, moja przyjaciółka jeszcze ze studenckich czasów z pytaniem, czy nie pojedziemy z nimi na parę dni nad jezioro. Pojechaliśmy. Któryś rok z rzędu mamy takie nieplanowane do końca urlopy. I to się sprawdza i jest super.
Było absolutnie rewelacyjnie. Cisza, spokój, prawie brak ludzi, woda, las, grzyby w cudzych koszykach.
Błogi luz i totalne nieróbstwo. Spacery, rowery, karty, jeziora, z rzeczy bardziej twórczych szydełko. I miliony komarów, które nie wiedzieć czemu wyjątkowo mnie lubią, a ja reaguję na nie wręcz alergicznie. Pogoda była rewelacyjna. 25-28 stopni, niebo lekko zachmurzone, upału brak. Żyć nie umierać.
I ta cisza. Błoga cisza. Coś, czego w domu nie mamy, a pożądamy okrutnie.
I jaszczurka była, prawie taka jak u Jarzębinowej, tylko u niej ładniejsza, zielona.
Padalce były.
I zaskroniec był, ale nie udało się cyknąć foty, bo szybko uciekł w krzaki.
Jedna rzecz mi tylko dokuczała na początku. Prawie kompletny brak zasięgu. Ok zasięg był czasem, ale to jak wszyscy inni dookoła spali, stało się na pomoście, trzymając prawą rękę do góry, a lewą nogę po kostkę w wodzie. Przesadzam oczywiście, ale z początku brak netu mi przeszkadzał okrutnie. Mam klikozę zaawansowaną, jestem nieszczęśliwa, jak sobie nie spojrzę co chwilę do netu, jak nie wyszywam. A tu nie wyszywałam. Nie zabrałam specjalnie żadnego haftu. Detoks hafciarski sobie zrobiłam.
Za to od czasu do czasu coś wyszydełkowałam w pięknych okolicznościach przyrody.
Post o tym, jak do nieba jechałam, udało mi się opublikować z Wolsztyna. Cudowne małe miasteczko z fantastyczną promenadą nad brzegiem jeziora. Mogłabym się tam przeprowadzić nawet jutro.
Dobrze, że coś mnie tknęło i miałam napisany jeden post, który można było prawie od razu opublikować. Cóż jestem mało zorganizowaną blogerką, piszę na bieżąco co mi w duszy gra. Żyję chwilą, nie planuję wpisów na miesiąc do przodu. Taka jestem niepoukładana. Jak widać, czasami by się jednak przydało mieć coś w zapasie. Ale ja nawet w domu zapasów nie robię i nie raz się już zdarzyło, że w połowie gotowania obiadu jest błagalne: Kochanie idź do sklepu, bo mi soli, oleju czy czegoś innego zabrakło. Za to bardzo rzadko się zdarza, żeby mi mulinki zabrakło :))
Potem jeden dzień w domu, wielkie pranie, suszenie, na dworze wichura, woda leje się z nieba, nic nie chce schnąć i znowu pakowanie.
I pojechaliśmy do Pragi.
Zabrał nas Jacek, nomen omen, mąż przyjaciółki znad jeziora :) W końcu razem wypoczywaliśmy. I wiecie co? Zakochałam się w Pradze, tak od razu, na zabój, od pierwszego wejrzenia. W sumie to oboje się zakochaliśmy.
Miasto wielkie, miasto piękne, kolorowe, głośne gwarem rozmów, śmiechów, ale ciche szumem cywilizacji. Absolutnie boskie. Do Pragi trzeba pojechać, Pragę trzeba zobaczyć, Pragę trzeba poczuć.
Dostałam od koleżanki chwilę przed wyjazdem taki krótki przewodnik, co trzeba w Pradze koniecznie zobaczyć, co warto wiedzieć, na co uważać, gdzie zjeść. Przydał się bez dwóch zdań. Asia sama pisała, na podstawie własnych doświadczeń. Gdyby nie to pewnie przegapilibyśmy kilka fajnych miejsc, bo jechaliśmy w ciemno, na wariata, bez planu.
Myśmy Pragę tylko liznęli, jeszcze się nią nie nasyciliśmy, na pewno tam wrócimy.
Ludzi tysiące, na Moście Karola morze głów, słychać wszystkie języki świata. Ale to jakoś nie męczy, mimo że żar lał się z nieba okrutny.
Widoki fenomenalne. Przepiękne. Trzeba zobaczyć na własne oczy. Zdjęcia tego nie oddają.
Kilka obowiązkowych punktów programu.
Muzeów nie zwiedzaliśmy, tylko szyldy z ulicy. Nie było na to czasu, kolejki do wejścia zazwyczaj po horyzont.
Na Hradczanach załapaliśmy się akurat na uroczystą zmianę warty. Cóż nasze chłopaki ładniejsze, przystojniejsze :)
Panowie mieli mundury w trochę majtkowym błękicie i to dziwne coś pod szyją ni to golf, ni jakiś żabocik :)
Na południowym stoku Hradczan jest przepiękna winnica. Wygląda to fantastycznie, prawdziwy ogród w środku wielkiego miasta.
Z daleka wygląda dobrze, z bliska już nie koniecznie. Pstryknęłam fotę, żeby pokazać, jak to wygląda mojemu tacie. Tato tylko pokręcił głową, nic nie powiedział.
Tak wygląda winnica mojego taty. Prawda, że widać różnicę?
Byliśmy w ogrodach na Letnie, gdzie w miejscu pomnika Stalina jest olbrzymi metronom. Akurat nie chodził, nie bujał się.
O co chodzi z tymi trampkami, nie wiem, może ktoś wie, ponoć jest to wyjaśnione w filmie Gottland.
Do gospody „Pod Kielichem”, żeby zobaczyć portret Najjaśniejszego Pana obesrany przez muchy i spotkać Wojaka Szwejka nie udało nam się trafić. Za to znalazła się inna „szwejkowa” restauracja.
Szwejka przeczytałam, a w sumie to wysłuchałam podczas wyszywania dopiero w zeszłym roku. Audiobooki to taki genialny wynalazek, można robić dwie ulubione rzeczy na raz! Mój tato uwielbia tę książkę. Otwiera ją gdzie bądź, czyta i się zaśmiewa do łez. Nigdy nie rozumiałam tego humoru, książka wydawała mi się głupia. Cóż do pewnych rzeczy, spraw trzeba dojrzeć. Dojrzałam. Zrozumiałam. Polecam Szwejka bardzo.
Co jest obowiązkowe w Pradze?
Oczywiście piwo i knedliki!!!
Piwo było m.in. w tak pięknych okolicznościach.
Knedliki też były między innymi U Kocura w drodze na Hradczany. Knajpa pełna tubylców, pyszne czeskie jedzenie, pyszne piwo. „Klimatycznie” :)
Czyż nie fantastyczny, prosty, optymistyczny sposób na otwarcie rachunku w knajpie? Naprawdę mają wiarę w możliwości klientów :))
Była też golonka.
I tej golonce nie daliśmy rady w trójkę. Dwóch wygłodniałych facetów, ja i kawał mięsa. Polegliśmy :)) Fakt był jeszcze boski tatar, grzanki z grilla i obowiązkowe piwo, ale wstyd nie dać rady jednej giczy :)
Oczywiście była też pasmanteria!!! Trafiliśmy tam przez przypadek. Akurat zaczął kropić deszcz, weszliśmy do pierwszego z brzegu domu towarowego, żeby się na głowę nie lało, schodami na górę, a Kochanieńki mówi:
Patrz coś dla ciebie :))
Prawda, że znajome widoki??
Nie kupiłam nic, nie mieli niczego, co by do mnie powiedziało: bierz mnie, bierz. Mulina Ariadna i Anchor, DMC nie było.
Był duży wybór takich podręcznych niciaków na robótki. Niektóre całkiem sympatyczne, ale drogie. Te najładniejsze to tak dobrze ponad dwie stówki. U nas jeszcze nigdy się nie spotkałam w żadnej pasmanterii z takim wyborem.
Zobaczyłam też Pragę od innej strony.
Panowie stwierdzili, że jestem pokręcona, bo chodziłam i robiłam zdjęcia chodników. Dla mnie to było nie wiadomo jakie wielkie odkrycie.
Fakt widzieliśmy tylko niewielki fragment miasta, ale tam, gdzie łaziliśmy, prawie wszystkie chodniki były zrobione z identycznej kostki granitowej. Różnie kładzione wzory jak na pierwszym zdjęciu u góry, ale zawsze ten sam rozmiar kostki, te same dwa kolory — jasny i ciemno grafitowy. Chociaż czasami zamiast jasnej była różowa. Wygląda to super, całość jest spójna, porządna. Widać, że ktoś dba nawet o takie szczegóły, bo z takich właśnie szczegółów składa się całość. Dla mnie rewelacja!!! Jest jakiś konserwator zabytków, architekt miejski, jest jakiś plan, ktoś tego pilnuje, dba o to. Jak się odnawia kamienice to całymi ulicami, a nie jak w moim mieście 1,2 na ulicę i trąbi się o tym we wszystkich gazetach, że miasto wyremontowało kolejne 5 kamienic w roku. Ehh szkoda gadać. Tylko można zazdrościć prażanom.
Jacek pokazał nam, jak wygląda tam zwyczajne życie. I właśnie to chyba mi się spodobało w Pradze najbardziej. Taki pełen luz, brak spiny.
Jak to mówi Jacek, Czesi pracują po to, żeby żyć. I żyją.
Godzina 18 z minutami kończy się praca w jednym z tutejszych Mordorów. Co robią Czesi?? Idą na obiad i piwo do knajpy. Pańcie prawie w szpilkach, panowie w „garniturkach” okupują chodniki z zimnym piwem w ręce.
A jak brakuje miejsca na w knajpie i na chodniku idą na skwerek, siedzą, rozmawiają, dzieci biegają dookoła.
Szczegół, że to akurat skwerek przed kościołem, ale stosunek Czechów do religii jest znany.
Takich skwerków jest na każdej ulicy kilka, takie znaki są wszędzie.
No może poza ogrodami na Hradczanach, gdzie był zakaz deptania trawników, ale to zrozumiałe. Wyobrażacie sobie u nas picie na ulicy? U nas za to paragraf. Na każdym rogu knajpka, w każdej knajpce po brzegi wyluzowanych tubylców.
Godzina 20 kino pod chmurką czynne pięć czy sześć dni w tygodniu.
Oczywiście zestaw obowiązkowy, żeby nie wyschnąć, na kiełbaskę nie było ochoty.
Filmu akurat nie będę komentować, bo nie warto, ale kino pełne, chyba ze 400 osób było. Widać, że część ludzi wraca prosto z pracy. Można? Można!!
Kolejny przykład znad Wełtawy. Jacek nie wie, czy to miejska, czy społeczna inicjatywa.
Jest bar, pyszne dobrze nachmielone kraftowe piwo, są toalety, są huśtawki i piaskownica dla dzieci, parę szpulek po kablach robi za stoliki i jest impreza. Ludzie zorganizowali sobie akurat przyjęcie urodzinowe, grillują, dzieci się bawią, śmieją się, nie robią syfu wokół siebie. Jest fantastycznie! Jest poniedziałek godzina 20.
Nie to, żebym była za piciem, absolutnie nie, ale chodzi mi o całokształt, o ten luz, bycie razem, a nie tylko praca, praca, potem do domu na kredyt, w niedzielę zamiast do kościoła z rodziną do galerii na zakupy, a potem znowu praca, praca. A gdzie są w tym wszyscy inni ludzie, gdzie czas na relaks, wypoczynek, hobby?
I najlepsza rzecz w Pradze. Ichnie metro. To nasza stacja, z której jeździliśmy w różne fajne miejsca.
Pięć minut piechotą od domu. Nie dziwię się, że nie widać na ulicach za wiele samochodów, nie ma korków. Mają metro i tego im zazdroszczę okrutnie. A w domu w nocy taka cisza, że słychać tylko świerszcze!!! A dom ze trzy kilometry od rynku. Serio, zero jakichkolwiek odgłosów miasta.
No i jak tu nie zakochać się w takim pięknym, przyjaznym ludziom mieście??? Asiu, tu pozwolę sobie Ciebie bez pytania zacytować, bo to, co napisałaś, puentuje wszystko.
Nie spieszcie się, a poczujecie klimat tego miasta i będziecie chętnie tam wracać. Spieszcie się zwiedzać Pragę powoli :))
My zamierzamy tam wrócić.
Nigdy tak szybko nie wracałam samochodem do domu, ale nie przeszkadzało mi to w szydełkowaniu :)
Aga, Jacuś bardzo, bardzo Wam dziękujemy za wyjątkowo udany urlop. Było spontanicznie, było fantastycznie!