Rybka zwana Wandą

Czyli hafcim obrzydlistwa – część 1

Nawet nie wiem kiedy, a popełniłam wszystkie krzyżyki w Wandzi. Miałam pokazać w międzyczasie, jak mi idzie, ale wylądowałam na nieplanowanym urlopie. I był krzyżykowy post, internetowy post, było super. Gdzie byłam, co jadłam i piłam, co widziałam, pokażę w następnym wpisie.

Dziś będzie o Wandzi, o rybce zwanej Wandą.

Czy ktoś jest ciekawy, jaki materiał w końcu wybrałam do wyhaftowania tej serii, czy wszyscy już zapomnieli o moich obrzydlistwach? Od razu mówię, że żadna z Was nie zgadła, na jaki materiał się zdecydowałam. Ostateczną decyzję podjął Kochanieńki, w końcu to on w tym domu portki nosi. W sumie to ja też noszę, bo spódnic organicznie nie trawię :)) Ja się nie potrafiłam zdecydować. Pokazałam mu trzy kolory, które sugerowała Chaga, wskazał bez wahania jeden, który zresztą wybierał od samego początku.

Cóż jakbym się czasami słuchała, miałabym już wyhafconą Wandzie i pozostałe obrzydlistwa. A tak z dwa miesiące kombinowałam i stanęło na tym, co chciał Adam :)) Ze zdaniem Kochanieńkiego muszę się liczyć, bo musi mu się podobać, co wyhaftuje. On tego jeszcze nie wie, ale zamierzam powiesić obrzydlistwa w naszym „salonie”. A to on będzie ściany dziurawił :))

Zdecydowałam się koniec końców na Belfast, kolor 309, w Hobby Studio zwany piaskowym. Szczegół, że pierwsza wersja Wandzi też była na lnie w kolorze piaskowym, ale z Permin of Copengahen.

Różnica w kolorze niby minimalna, ale zasadnicza. Jest inaczej. Podoba mi się. Zdjęcie tego nie oddaje, ale Belfast jest ciemniejszy i ma inny odcień. Zdecydowanie Wandzi bardziej do twarzy w tym kolorze.

Wyszywało się rewelacyjnie. Samo się wyszywało. Jak Wam pisałam, wzór jest tak zaprojektowany, że kolory układają się w poziome linie, nie ma dziubdziania, miliona pojedynczych krzyżyków, można się wyżyć.

Zaczęło się tak.

Okoliczności pogody i przyrody sprzyjały wyszywaniu na tarasie. Nawet moja ulubiona kawowa filiżanka wpasowała się kolorystycznie w hafcik.

Potem w hafcie zaczęły się pojawiać dziury, bo w legendzie nie był rozpisany jeden kolor.

Czyż te kolory nie są boskie?? Kiedyś takie brązy, rudości to były moje ulubione kolorki. Teraz chyba wolę róż :))

W międzyczasie pojawił się błękit, błękitne oko. Szczegół, że tu też miałam problem, bo dwa kolory nie były opisane w legendzie. Na szczęście autorka wzoru podała na końcu ilość potrzebnej muliny i tu były już wszystkie numery kolorów. Nie wiem, co bym zrobiła, jakby mi przyszło samej dobierać kolory :)

Czy to oko może kłamać?

Chyba nie?

Potem musiałam przełożyć tamborek, żeby wyhaftować Wandzi pysk, usteczka, otwór gębowy??? Brakło mi miejsca na dosłownie kilka krzyżyków.

W tym fragmencie wzoru były jedyne półkrzyżyki do wyszycia w całym hafcie. Walki było trochę, bo ciemnobrązowa nitka była akurat z tych tłuściejszych i nie wyszło mi do końca, jak bym chciała. Obawiam się, jak to będzie w Skarabeuszu, bo tam półkrzyżyków jest dużo, bardzo dużo. Wiele.

Krzyżyki za to wyszły mi zacne. Aż się nie mogę na nie napatrzeć.

Kolejne przełożenie tamborka i zaczęłam wyszywać wandziowe tyły.

Poprzednio było dokładnie odwrotnie. Najpierw powstał ogon.

Jak widać, Wandzia ma już czym machać.

A tak prezentuje się moja Wandzia w swojej pełnej krzyżykowej krasie.

Tu się Wam przyznam, że trochę jestem zaskoczona, tym co mi wyszło. Patrząc na wzór, spodziewałam się czegoś mrocznego, ponurego. A wyszła mi jak na razie prawdziwa złota rybka. Bardziej słodziaczek niż ponuraczek. Na razie to niewiele ma wspólnego z okropieństwami.

Piękna jest, prawda?

A teraz krótki rzut oka na tę bardziej wstydliwą stronę mojego hafciku. Czyli lewą stronę.

Nie da się ukryć, że panuje tu chaos. Duży chaos. Zdecydowanie nie jest tak ładnie, jak w jednokolorowych samplerach.

Ja niestety nauczyłam się wyszywać niezgodnie ze sztuką. Zawsze zaczynam od środka haftu, bo nie chce mi się liczyć krzyżyków, żeby wyznaczyć sobie początek, a potem lecę od prawego dolnego rogu do góry. Inaczej nie potrafię, nie umiem, nie wychodzi mi. Próbowałam wyszywać tak, żeby były same pionowe kreseczki, ale nie mam do tego cierpliwości. Mój sposób wyszywania niestety powoduje, że mam dużo zbędnych nitek po lewej stronie. Na szczęście tego nie widać. No, chyba że kiedyś w końcu zabiorę się za jakiś obrus, to wtedy nie będzie, zmiłuj się. Prawa i lewa strona będzie musiała być elegancka. Na razie jest, jak jest.

Lewa strona woła o zmiłowanie.

Za to po prawej wychodzi mi coraz lepiej.

A teraz rzecz najważniejsza.

Backstitche.

Jak widać na poniższym fragmencie wzoru, są tu do wyszycia długie, bardzo dłuugie kreski.

To, co jest na zielono, ma być wyszyte pojedynczą nicią, to co na niebiesko podwójną. Nie mam bladego pojęcia jak ugryźć temat. Niektóre linie trzeba wyszyć przez kilkadziesiąt krzyżyków. Nie wiem jak zrobić, żeby nitki były ładnie napięte, nie wisiały, nie były ściągnięte. Były akuratne. Wyszywać przez kilka krzyżyków, czy raczej prowadzić długie nitki?

Zupełnie nie wiem jak się za to zabrać :(

Poradźcie coś, bardzo proszę.

I jeszcze słów parę o moich wydumanych dylematach z wyborem materiału.

Nie da się ukryć, że mam problem z kolorami. Duży problem. No po prostu nie wiedzę pewnych rzeczy, nie potrafię sobie wyobrazić, jak to będzie, jak będzie wyglądać całość. Zupełnie jak facet. Dobór kolorów to zupełnie nie moja bajka. O kolorze kafelek czy farby musi decydować Kochanieńki. Nie dlatego, że rozróżnia kolory jak baba, tylko dlatego, że jest bardziej zdecydowany :) Ja między innymi dlatego tak pokochałam haft krzyżykowy, że wszystko wydawało się proste. Masz wzór, masz rozpiskę kolorów, teoretycznie niczym się nie musisz przejmować.

Teoretycznie.

Bo przecież jest tyle różnych pięknych materiałów, na których ten haft można popełnić. I tu już się zaczynają dla mnie schody.

Poza tym jestem cholerną krótkowzroczną perfekcjonistką z niemłodym już peselem.

Duch młody, ciało już niekoniecznie, pewnie czasami brzmię jak egzaltowana, dwudziestoletnia blond włosa dziunia, ale ja już jestem w wieku średnim. Jakiś rok temu z powodu wieku, masakra jak to brzmi!!!, zaczęłam potrzebować drugich okularów do wyszywania. Dopadła mnie dalekowzroczność starcza. To dopiero brzmi!! Okulary zrobione w styczniu są już za słabe, w sumie to za mocne, bo u krótkowidzów wada się cofa. I ostatnio wyszywam bez okularów z odległości kilkunastu centymetrów, bo tak mi najlepiej. Za to za cholerę bez okularów nie widzę wzorka. Wkurza mnie niepomiernie takie podtykanie sobie pod nos raz wzoru, a raz tamborka. Przy takim machaniu to zapominam co mam wyszyć i dawaj, od nowa trzeba sprawdzać. Cholery można dostać. A przy Lindzie, nawet bez zmiany szkieł na nowe daję radę, czyli rzadki materiał, duże krzyżyki się jednak sprawdzają. Można stawiać równiutkie krzyżyki. Bo takich krzyżyków pożądam. Idealnych.

A takie mi niekoniecznie zawsze wychodzą. Fakt czepiam się czasami, co już pewnie zauważyłyście, ale nienawidzę bylejakości, niedbalstwa. We wszystkim. W hafcie dążę do ideału, ale wiem, że na jego osiągniecie, jest już niestety za późno. W Wandzi krzyżyki wyszły mi ładniutkie, ale w tulipanach spaprałam je okrutnie. I to mnie boli i uwiera.

Wiem, że nigdy nie będę wyszywać tak idealnie, jak niektóre z Was, że nigdy nie osiągnę w hafcie do końca tego, co bym chciała. Bo stara baba ze mnie i oczy mi na to niestety nie pozwolą. Cóż za późno odkryłam haft krzyżykowy. Tak dwadzieścia lat za późno. Jeszcze rok temu uwielbiałam stawiać mikroskopijne krzyżyki na lnie 36, 40 ct. Teraz mogę już niestety o tym zapomnieć. Fizycznie nie daję rady. Mam w domu dużą fajną lupę, taką podświetlaną, przykręcaną do biurka, ale źle mi się z nią wyszywa, oczy mi się męczą, nie lubię siedzieć przy stole, wkurza mnie to. A przecież wyszywanie to ma być sama przyjemność i relaks. Coraz bardziej oswajam się z myślą, że przyjdzie mi jednak stawiać ogromne krzyżyki, że o Belfaście to będę musiała niestety wkrótce zapomnieć. Będzie za to las krzyży.

Cóż takie życie, naturalna kolej rzeczy .

Wiem za to, co będę robić, jak nie dam rady wyszywać.

Będę szydełkować :) Plan już jest, póki co uczę się :)

Kocham stawiać krzyżyki, uwielbiam to mozolne dążenie do celu, to jak z paru kolorowych nitek powstaje cudowny obraz. Obraz z ładnymi, równiuteńkimi krzyżykami, bo tylko jak są równe, to jestem zadowolona. Dlatego też chciałabym, maksymalnie dobrze wykorzystać każdą chwilę spędzoną na haftowaniu. Wiem, że już nie wyszyje nie wiadomo jak dużo haftów, raczej nie liczę na kolejne 28 lat z tamborkiem w ręku. Na te obrazki zachorowałam, podobają mi się bardzo, bardzo, chciałabym je mieć. I chciałabym je jak najlepiej wyszyć. Na idealnie dobranym materiale :)

Tyle w temacie dumania nad kolorem i gęstością materiału, bo zabrzmiało to jakbym się prawie z życiem żegnała, a ja zamierzam jeszcze ze 20 lat pohaftować :)

Teraz idę zajrzeć na Wasze blogi, odpowiedzieć na komentarze. Jak nic mam ze dwa tygodnie, albo lepiej zaległości.