czyli Choinka 2018 część 10/12
Jak nic przyszła pora na rozprawienie się z kolejnym UFO-kiem, a w zasadzie to z połową UFO-ka. Dziś będzie słów kilka, o pewnych sympatycznych bałwankach, które okazały się być bardzo mało sympatyczne przy bliższym poznaniu.
Ale po kolei.
Czy ktoś w ogóle jeszcze pamięta, że dawno temu, na początku roku, zabrałam się za wyszywanie pierwszego haftu z zestawu Dimensions z serii The Gold Collection Playful Snowman Ornaments?? Pisałam o tym po raz pierwszy w lutym, osiem miesięcy temu. Osiem miesięcy!!!
Powstał wtedy wymęczony, haftowany w bólach, ale w sumie uroczy bałwanek przypiekający marshmallow nad ogniskiem.
We wpisie „trochę” pomarudziłam na jakość zestawu, ogólnie na sytuację, niemoc, zimę za oknem. Wiosna się zbliżała, a ja pełna nadziei czekałam na przypływ weny i energii. Wiosna nadeszła, wraz z wiosną nadciągnęła fala upałów i znów można było pomarudzić i ponarzekać, tym razem na gorąc i żar lejący się przez parę miesięcy z nieba.
Te wzory podobały mi się od „zawsze”. Moim zdaniem są to jedne z najpiękniejszych haftów okołoświątecznych. Kolorowe, zimowe, radosne i rodzinne. Takie, jak idealne Święta Bożego Narodzenia są albo być powinny.
Gdy tylko nadarzyła się okazja, kazałam Kochanieńkiemu przytargać bałwanki ze Stanów. Odleżały swoje w szufladzie, aż wreszcie trafiły z początkiem stycznia na mój tamborek. Niestety w oryginalnym zestawie była Aida 18 ct. Ja i Aida niekoniecznie się lubimy, zwłaszcza taka drobna Aida, to fakt już znany i często przez mnie powtarzany, postanowiłam więc zamienić ją na len. Padło na waniliowy Belfast 305. Kolor nieidentyczny, trochę jaśniejszy, ale zbliżony.
I wiecie co?
Wybór lnu to chyba był jednak błąd. Len w tym kolorze jest rzadki, mało zwarty, prześwitujący, idealny do krzyżyków, ale chyba zbyt delikatny do tych wzorów. Nie wiem, czy zauważyliście, ale w zależności od koloru len lnowi nierówny. Np. czerwony Belfast, na którym wyszywałam bombki, czy liliowy z bukiecikami są grube, mięsiste. Jasne kolory Belfastu są delikatniejsze, bardziej wiotkie. Zresztą tak samo ma się sprawa z muliną. W zależności od koloru nitka jest cieniutka, delikatna albo tłuściutka i puchata.
Niestety w tych wzorach jest mnóstwo półkrzyżyków robionych jedną, dwoma i trzema nitkami muliny. W założeniu ma to dawać pewnie efekt trójwymiarowości, haft ma nabrać głębi. Mnie się jednak dziury, jak leje po bombie w materiale porobiły od tych grubych nitek. Miałam problem z zaczynaniem i kończeniem muliny, nie było jej o co zaczepiać, a czasami ni stąd, ni zowąd pojawiał się pojedynczy krzyżyk czy półkrzyżyk do zrobienia. Teoretycznie można było ograniczyć się do maksymalnie dwóch nitek, ale się nie ograniczyłam, robiłam wszystko zgodnie ze wzorem. Z lewej strony wyprodukowałam mało estetyczny chaos. Niby go nie widać, ale okazał się on być z czasem problematyczny.
Ani trochę nie podobała mi się też mulina z zestawu. Źle się z nią pracowało, nitki mi się mechaciły i skręcały pomimo smarowania apreturą. Pisałam to już wcześniej, ale to powtórzę – moim zdaniem ta mulina jest złej jakości i jest inna niż ta, którą wyszywałam inne zestawy Dimensions, czy to Pana Misia, czy plastikowe zawieszki. Mogłam się pokusić na zmianę muliny, na dobranie czegoś z DMC. Ale po pierwsze nie po to kupiłam oryginalny zestaw, żeby nie użyć dołączonych nici, po drugie niekoniecznie potrafię dobrać idealnie kolor, nie widzę, nie rozróżniam i już, a po trzecie nawet, jak się używa gotowych konwerterów, to jednak nie ma 100% zamienników w kolorach. W zestawach Dimensions te żywe, cudowne kolory robią efekt wow i są one niepowtarzalne. Nie chciałam przekombinować i męczyłam się z tym, co miałam. A męczyłam się strasznie.
To, że mi nie idzie z tymi haftami, zwalałam na początku na mój zły nastrój zimą, brak Kochanieńkiego i ogólny marazm, ale wyszywałam je prawie 9 miesięcy i cały czas było źle. Pory roku się zmieniały, słońca i naturalnej witaminy D było, aż nadto, ale zmian na lepsze i większej przyjemności z wyszywania nie odczułam. Mimo że te wzory mi się cholernie podobają, kolory są cudne, bajeczne, są banalnie proste (poza półkrzyżykami, ale o tym później), to wręcz musiałam się zmuszać, żeby coś od czasu do czasu podziubać. Jak dla mnie zupełnie bez sensu. Gdy mi się jakiś haft podoba, to będę go wyszywać do upadłego, aż nie skończę. Spać nie będę, jeść nie będę, wszystko rzucę i będę wyszywać. A tu dupa. Śliczne, ładne, podoba się bardzo, a zupełnie nie idzie……..
Tak z ciekawości posprawdzałam daty na zdjęciach. Szczegół, że zdjęć też nie porobiłam w trakcie wyszywania za wiele, co u mnie jest akurat rzeczą dziwną, bo cykam fotki cały czas.
Pierwszy bałwanek powstawał miesiąc.
Z drugim hafcikiem poszło szybciej, bo wymęczyłam go w 22 dni. Tym razem wieszaliśmy gwiazdkę na choinkę. W domu to ja ubieram choinkę i uwielbiam to robić. Nikogo innego nie dopuszczam do tej roboty. W zeszłym roku choinki nie było, w tym roku będzie, choćby nie wiem co!
Czyż te kolory nie są cudne?
Podczas wyszywania tych hafcików uczyłam się robić „fachowo” półkrzyżyki, bo mi to, taką mam nadzieję, będzie wkrótce potrzebne. Nie da się ukryć, że wbrew pozorom nie jest to łatwa sprawa i można je łatwo spieprzyć, co było idealnie widać na moim Panu Misiu. Meri mi podpowiedziała, jak je zrobić prawidłowo, ale niekoniecznie dobrze zrozumiałam, o co chodzi i wyprodukowałam takie kreatywne coś.
Boli jak się patrzy prawda? Teraz się trochę podoktoryzowałam i tym razem moja lewa strona z półkrzyżykami wygląda tak (to akurat lewa strona kolejnego obrazka, ale i w tym tak to wyglądało).
Na prawej stronie jest za to tak.
Jest już zdecydowanie lepiej, nie ma podwójnych pasków, są za to dziury po igle. I mnie one denerwują. Trudno, muszę z tym żyć. Wiem, przesadzam.
To jeszcze rzut oka na cały hafcik przed konturowaniem.
Początek stawiania backstitchy i takie pseudoartystyczne ujęcie z warkoczem.
Gorąco polecam Wam plecenie takich warkoczy. Nitki się nie plączą i da się wyciągać po jednej nitce muliny. Zdjęcia gotowego hafciku po zrobieniu wszystkich kresek nie ma i nie będzie, bo go nie zrobiłam. 6 kwietnia skończyłam z bałwankami i prawie dwa miesiące od nich odpoczywałam. Miałam po dziurki w nosie walki z ich wyszywaniem!
30 maja zaczęłam lepić kolejne. Było gorąco, bardzo gorąco! +30 stopni w cieniu, brak deszczu, trawa już prawie wyschnięta, a przecież to była jeszcze wiosna, dopiero preludium i zapowiedź tego, co miało nadejść. Oj dało nam to lato popalić w tym roku jak cholera!
Bałwanki trafiły tym razem na mały tamborek. Pocięłam len na cztery, stwierdziłam, że jednak tak mi się będzie łatwiej wyszywało. Trzy miesiące je męczyłam!
Z początkiem września zaczęłam zabawę z konturami. Widać już, że tym razem moje bałwanki udały się na sanki.
Siły na walkę mi kompletnie brakowało, trzeba było się regenerować.
Się więc regenerowałam (a gdzie dieta ja się pytam??), ale weny i tak brakło na ich skończenie. Dopiero w połowie października zrobiłam ostatnie french knoty. We wzorze jest, że powinno się je robić dwoma i czterema nitkami muliny, ale nie bardzo sobie wyobrażam robienie takich grubych węzełków. Toż to prawdziwy mega węzeł wychodzi, a nie zgrabne oczko! Ograniczyłam się do trzech nitek, ale i tak jest za grubo. Czasami się zastanawiam czy projektanci wzorów, to kiedykolwiek wyszywają to, co zaprojektują?? Nie da się ukryć, że we wzorach można znaleźć czasami dziwne, zupełnie zbędę i nic niewnoszące kwiatki.
Osiem miesięcy mi zeszło na te trzy marne hafciki 63×81 krzyżyka!!!
To zdecydowanie za dużo, ale to też świadczy o moim stosunku do tych wyszywanek. Nie szło mi z nimi jak nigdy jeszcze z żadnymi innymi haftami. No za cholerę mi nie szło i już. Wręcz się musiałam zmuszać, żeby po nie sięgać, a przecież w międzyczasie popełniłam kilka innych świątecznych wzorów, z którymi nie miałam takich problemów. Tylko wrodzone poczucie obowiązku sprawiło, że nie wywaliłam tego wszystkiego do kosza i zrobiłam chociaż połowę. O co chodzi, nie wiem?? Mam do wyszycia jeszcze trzy wzorki. Do świąt ich raczej nie popełnię i być może jednak wrócę do Aidy. Został mi się kawałek lnu tylko na jeden haft, ale on ma już swoje przeznaczenie, trzeba by kupić następny arkusz. Poza tym len jest chyba jednak złą, za delikatną podstawą dla tych hafcików. Zobaczymy, co mi się wymyśli.
Hafty wymęczyłam, a że wiedziałam, że następne szybko nie powstaną, stwierdziłam, że trzeba by było je jeszcze jakoś zagospodarować, bo miesiąc się kończy, warto by było u Kasi coś na blogu podlinkować.
Gdy skończyłam pierwszego bałwanka, pokazałam Wam, jak kombinowałam, żeby te hafciki wykończyć.
Żadna z tych propozycji mi się jednak nie spodobała, nie przemówiła do mnie. Za radą Chagi wymyśliłam jednak coś. Zgadałam się z Edytką i zamówiłam sobie u niej gotowy skręcany biało-czerwony sznurek, bo mi się te sznurki cholernie podobają. Są idealne do świątecznych ozdóbek.
Edytka nie byłaby sobą, gdyby czegoś jeszcze nie dorzuciła do paczki. I tak stałam się szczęśliwą posiadaczką złotych sznurków. Część z nich już zagospodarowałam, bardzo mi się przydały. Edytko, jeszcze raz dziękuję za prezent :))
Wracając do tematu. Miałam plan, że zrobię zawieszki, a boki ozdobię biało-czerwonym sznurkiem. Będzie ładnie i delikatnie. Plan się krystalizował, dni mijały, ja dumałam, aż pewnego wieczoru zmęczona walką z Praptakiem postanowiłam, że skończę to, co zaczęłam i zabrałam się do pracy. Standardowo po nocy.
Do każdej zawieszki z grubej tektury wycięłam wg załączonego wzoru po dwa owale. Powiększyłam je na ksero o parę procent, bo Aida 18 ct z zestawu, jest jednak drobniejsza niż użyty przeze mnie Belfast i tekturki musiały być ciut większe. Ponieważ miałam plan, żeby użyć biało-czerwonego sznurka od Edytki, a jest on dość cienki, cała zawieszka musiała być też jak najcieńsza. Okazało się jednak, że moja lewa strona jest tak badziewna, gruba i pełna poprzeciąganych nici, że nie da się nakleić lnu bezpośrednio na tekturkę, żeby nie było grud, gór i dolin. Przykleiłam więc do tekturki biały filc, który był w zestawie, a który miał być chyba użyty na tył zawieszki, żeby te nierówności chociaż trochę zniwelować.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie użyć warstwy ocieplny (tak robiłam przy wielkanocnych zawieszkach), ale zrezygnowała z tego pomysłu.
Len wycięłam w owal, zostawiając po około 1,5 cm zapasu dookoła. Filc posmarowałam bardzo delikatnie magicznym klejem Magic, dosłownie tak tylko musnęłam, żeby nie było śladów i nakleiłam wycięty materiał. Gdy wszytko delikatnie przeschło podwójną nitką przefastrygowałam wszystko dookoła. Brzegi tekturki posmarowałam dość grubo klejem i zaciągnęłam nitkę.
Potem ponaciągałam materiał palcami w kierunku środka, żeby się przykleił i równo ułożył z prawej strony. Można też zrobić to, łącząc przeciwległe boki nićmi, ale ja i szycie to dwa różne światy, dla mnie ta fastryga to i tak było wyzwanie, dlatego poszłam na skróty i użyłam tylko kleju.
Po wyschnięciu odcięłam większe zgrubienia albo to, co się nie przykleiło, a całość wygląda jak wyżej. Gdy robiłam wcześniej tego typu zawieszki, bawiłam się w wycinanie zębów w materiale, żeby nie było zbędnych zgrubień z lewej strony i te wycięte zęby przyklejałam do tekturki. Moim zdaniem ta metoda jest jednak bardziej skomplikowana, wymaga większej staranności i uwagi, bo można za bardzo naciąć materiał i potem widać z boku dziurę. Tu mi poszło nadspodziewanie szybko i prosto, wszystko się ładnie naciągnęło. Polecam ten sposób.
Dokładny tutorial, jak zrobić idealną okrągłą zawieszkę można znaleźć pod TYM linkiem. Warto zajrzeć!
Zastanawiałam się co dać na tył zawieszki. Miałam plan, żeby przykleić czerwony filc, ale filc jest dość gruby i trzeba by go było przykleić, wycinając właśnie zęby. Olśniło mnie, że mam przecież w domu cudnej urody bawełniany materiał, który notabene kupiłam u Edytki, przy okazji wizyty w jej osobistym niebie. Tył powstał w ten sam sposób co góra, z tą różnicą, że materiał przykleiłam bezpośrednio do tekturki.
Następnie ze sznurka zrobiłam zawieszkę do powieszenia ozdóbki, posmarowałam obie połówki klejem, wkleiłam zawieszkę, złączyłam obie połówki i skleiłam. Na zdjęciu tego etapu pracy jednak nie uwieczniłam. Parę chwil pod książkami, żeby się skleiło i myk na grzejnik, żeby szybciej wyschło.
A potem pojawił się problem, a nawet dwa problemy. Po pierwsze, po wyschnięciu okazało się, że jednak słabo przygniotłam zawieszki i boki mi się niefajnie rozlazły. W gorącej wodzie jestem kompana, powinnam była poczekać w spokoju do rana, a nie przyspieszać schnięcia na kaloryferze, ale przecież nie mogłam czekać. Miałam wenę, musiałam ją wykorzystać! Po drugie zawieszka okazała się jednak grubsza, niż myślałam, że będzie i biało-czerwony sznurek od Edytki okazał się za cienki :( Po jego skręceniu we dwa, a w sumie w cztery, żeby był grubszy (naumiałam się jak to robić) wyszła niestety porażka.
I co tu zrobić?? Znowu wtopa!!
Powyciągałam wszystkie koronki, tasiemki, wstążeczki, no nic mi nie pasuje i już. Złoty sznurek od Edytki idealny grubością nie komponuje mi się kolorystycznie, zawieszka za cienka, żeby użyć tasiemki, które mam w domu. Przy robieniu zawieszek wielkanocnych korzystałam z gotowych podkładek pod piwo. Skleiłam je po kilka, cała zawieszka zrobiła się dzięki temu grubsza, można było wykończyć brzeg gotową tasiemką. A te ani grube, ani chude. Ni pies, ni wydra. Cóż, nie pozostawało nic innego, jak udać się do pasmanterii i czegoś poszukać. Eh… życie.
Ponieważ denerwowała mnie dziura ziejąca z boku moich zawieszek, wyglądało, że coś zaraz stamtąd wylezie, postanowiłam je zszyć. I pozszywałam je krzyżykami, bo inaczej szyć nie potrafię, nie umiem i nie lubię. Nie chcę zmyślać, ale jest to chyba tzw. ścieg zakopiański. Wygląda to tak:
Pokazałam po nocy Kochanieńkiemu, co wyprodukowałam, ponarzekałam, pożaliłam się.
Czego ty znowu chcesz Kobieto! Zostaw, jak jest, nic więcej nie rób, jest dobrze!
Taaa…, jest dobrze. On tak mówi, żebym się od niego odpierwiastkowała i nie zawracała gitary po nocy. Cała nieszczęśliwa poszłam spać, bo mi znowu nie wyszło, bo miałam plan, który runął, bo nie wyszło, jak wyjść miało :(
Od samego początku mi nie szło z tymi zawieszkami. Jakieś fatum nad nimi wisiało. Kocham wyszywać. Uwielbiam, gdy spod igły z każdym krzyżykiem pojawia się „coś”. Kocham backstitche, lubię tę magię i moc, jaką mają w sobie, bo czyż nie jest to magia, gdy z plamy koloru po postawieniu paru kresek powstaje „COŚ”. A tu od początku do końca nic mi się nie układało. Źle się wyszywało, bardzo źle. Każdy krzyżyk to była walka, każdy półkrzyżyk to była męka. I wykończenie na koniec mi nie wyszło :(
A potem nastał kolejny dzień.
Zaświeciło słońce.
Zrobiłam parę zdjęć.
I wiecie co????
Jestem ZACHWYCONA tym, co ujrzałam w promieniach słońca !!!!!!!
Czyż niecudowna jest ta świąteczna bawełna od Edytki?
Czyż niecudowne są kolory na tych moich wymęczonych hafcikach?
Najpierw bałwanek z piankami.
To teraz wieszamy gwiazdkę na choinkę.
I z górki na pazurki na sankach.
Obowiązkowo musiała być sesja w naszym przydomowym lesie.
I na tle resztek liści na moim ulubionym klonie.
Trochę dziwnie wyglądają te zimowe wzorki w jesiennych klimatach, ale co robić, jesień mamy za oknem. Za to kolory niesamowite.
Tak wyglądają zawieszki z boku.
Nie jest idealnie. Krzyżyki są, jakie są. Półkrzyżyki po prostu są, nad backtitchami też można by było się bardziej pochylić, ale i tak strasznie, okrutnie, baaaardzo podoba mi się, co byłam uczyniłam ręcami mymi. I szalenie podoba mi się to surowe wykończenie. Nic więcej nie będę z nimi robić. Zostawiam, jak jest, bo jest idealnie!
Każda z zawieszek ma 12,5×9,5 cm. Zrobione na oryginalnej Aidzie byłyby około centymetra mniejsze z każdej strony.
Myślałam, że Kochanieńki chce mnie zbyć, chce, żebym się od niego odczepiła, a przecież miał rację. On od razu wiedział, że jest super!!!
Moje bałwanki zgłaszam do październikowego rozdania w zabawie u naszej Kochanej Kasi. Jeden z bałwanków w wersji sauté był już zgłoszony w lutym, udajmy więc, że go nie widać na poniższym zdjęciu.
To jeszcze banerek zabawy.
I tak moi Mili od nienawiści w ciągu jednej nocy przeszłam do bezgranicznej miłości. Coś, co mi się kompletnie nie podobało, coś, z czym musiałam stoczyć ostrą walkę, pokochałam na koniec miłością wielką. Szczegół, że ze mną i Kochanieńkim coś w ten deseń też było :)
Ale ja tylko kobietą jestem.
Kobieta zmienną jest.
To fakt powszechnie znany i bezdyskusyjny.
La donna è mobile.