czyli Mono na bis
Obiecałam ostatnio, że bajkę opowiem, jak wrócę z wyjazdu. Cóż, tydzień zajął mi powrót do rzeczywistości, ale że obiecałam, bajka być musi.
Dziś będzie słów parę o wypadzie za miasto i o trzech hafcikach z poprzedniego postu.
To najpierw o hafcikach.
Wszystko zaczęło się od metalowego pudełka w zimowe wzory uchodzonego jakiś czas temu pod Młynem.
Pudełko okazało się być pudełkiem magicznym, gdyż w środku znalazłam kolejne dwa pudełka :)
Niestety to najmniejsze miało trochę trafioną pokrywkę.
Stwierdziłam, że mimo wszystko biorę je. Od dawna chodziło za mną pudełko ozdobione haftem, takie idealne na przydasie robótkowe albo na świąteczne pierniczki. A tu nie dość, że trafiły mi się trzy sztuki, to do tego jeszcze w zimowe wzory. Nic tylko brać i ozdabiać :)
Przekopałam internety w poszukiwaniu czegoś, co do mnie powie i znalazłam prosty motyw gwiazdy. W kilka popołudni i wieczorów oczywiście w towarzystwie koteczki powstała na czerwonym Belfaście biała świąteczna gwiazdka.
Powstała i wylądowała w pudełku, czekając na przypływ natchnienia, jeśli chodzi o zagospodarowanie. Ponadto stwierdziłam, że trochę mało taka jedna gwiazdka, trzeba dorobić coś jeszcze na zabawę choinkową u Kasi. Ponieważ u mnie ostatnio bardzo krucho z weną i czasem, doszłam do wniosku, że pozostanę przy monochromatycznych wzorach i wyszyję pewne świąteczne serduszko, na które ochotę miałam już od bardzo dawna. Wzór prosty, nieskomplikowany, ale za to śliczny, bardzo świąteczny, taki norweski w klimacie, wprost idealny na choinkową zawieszkę. Tym razem odwróciłam kolory. Haft wyszyłam na białym lnie czerwoną muliną. Wyszywało się szalenie przyjemnie i nie wiedzieć kiedy machnęłam z rozpędu drugie serduszko do pary.
No dobra, tylko co teraz?
Jak wykończyć te hafciki???
Ze trzy razy przymierzałam się, żeby spróbować zszyć je w rękach i wypchać. Z przymiarek nic jednak nie wyszło, gdyż doszłam do wniosku, że serduszka trochę za duże na wypychanie, a poza tym szkoda mi ich na ewentualnie nieudany eksperyment. Już raz udało mi się zrobić serduszko tylko w połowie idealne, a te hafciki zbyt mi się podobały, żeby miały zostać schrzanione. Cóż ani trochę nie wierzę swoim umiejętnościom krawieckim, a nie wpadłam na to, żeby wcześniej poćwiczyć zszywanie na ” sucho” na jakimś kawałku materiału. Stanęło na tym, że zrobię zwyczajne „wafelki”, wykończę zawieszki podobnie jak moje bałwanki od Dimensions.
Ponieważ serduszko z ptaszkami było ciut mniejsze, a zależało mi na tym, żeby obie zawieszki były takie same, trochę zmodyfikowałam wzór i dohaftowałam kilka elementów u góry wzoru. Z kartonu wycięłam cztery identyczne serca. Do dwóch bezpośrednio na karton przykleiłam hafciki, bo zapomniałam, że istnieje coś takiego jak biały filc i że warto go podłożyć pod haft. Tyły zawieszek obkleiłam czerwoną bawełną w świąteczne wzory, którą dawno temu nabyłam u Edytki. Idealnie sprawdza mi się w ona w takich pracach. Obie części posmarowałam grubo klejem Magic i wsadziłam na całą noc pod stertę książek, żeby się dobrze skleiło. Tym razem postanowiłam wykończyć boki biało-czerwonym sznurkiem, też od Edytki :) Sznurek jest dość cienki i żeby zamaskować dziurę miedzy dwoma tekturami, przykleiłam go w dwóch rzędach. Mała zawieszka, kokardka z tego samego sznurka i gotowe.
Jestem bardzo zadowolona z efektu, który udało mi się uzyskać. Serca są proste, nieprzekombinowane, tylko dwa kolory – biel i świąteczna czerwień, ale wszystko ze sobą współgra. I cieszę się niezmiernie, że nie zaryzykowałam zszywania, że postawiłam na sprawdzoną metodę – klejenie. Klejenie wychodzi mi całkiem nieźle, czego o szyciu w ogóle nie można powiedzieć :)
Autorką tych cudownych wzorów jest moja imienniczka Małgosia, znana pewnie niejednej z Was z bloga Kolorowy świat włóczek i mulin (wcześniej pod adresem haft.blox.pl). Od dawna jestem cichą wielbicielką jej twórczości. Zachwycają mnie jej wzory (zwłaszcza te monochromatyczne są genialne), jej idealne hafty, sposób, w jaki je zagospodarowuje użytkowo, wszelkie uszytki. A jej udziergi drutowe i szydełkowe to dla mnie prawdziwe mistrzostwo świata. Dla zainteresowanych wzory serduszek znajdziecie tutaj. Bardzo, ale to bardzo chciałabym podziękować autorce, za podzielenie się tymi pięknymi wzorami, za wszelkie rady, których udziela na blogu.
Dziękuję!! To naprawdę wielka przyjemność móc je wyszyć. Mam nadzieje, że uda mi się coś jeszcze wykorzystać.
Zapytacie pewnie, a co z gwiazdą?
Z gwiazdą to ja miałam bardzo mocno pod górkę.
W czwartek, 30 maja po południu dotarło do mnie, że w piątek wyjeżdżamy z Kochanieńkim po pracy na weekend, do 31 „trzeba” pokazać coś w zabawie Choinka 2019, a moje gwiazda, która miała być gwiazdą postu leży w pudełku zapomniana. Co było robić? Trzeba było rzucić wszystko i zająć się wykończeniem wieczka. Ciężko było jak cholera, bo nie przemyślałam tematu, nie obgadałam „spraw technicznych” z Kochanieńkim.
Plan był taki, że haft nakleję na tekturę, tekturę przykleję do wieczka, a ewentualne dziury zamaskuję w ten sam sposób, jak serduszka przyklejając sznureczek dookoła, bo miał być komplet. Specjalnie do tego projektu kupiłam pistolet do kleju na gorąco. Wycięłam więc tekturowe koło, ciutkę mniejsze niż góra wieczka, przykleiłam do niego cienką gąbkę, na to len z haftem, który przykleiłam klejem Magic od spodu. Wyszło prawie dobrze, poza tym, że karton pod wpływem dużej ilości kleju się wygiął :( Normalnie katastrofa, a ja czasu nie mam na poprawki! Wsadziłam więc wszystko na chwilę pod książki, na szczęście się wszystko wyprostowało. Nadeszła pora przyklejania tektury z haftem do wieczka i kolejny zonk. Okazało się, że tekturka, do której przykleiłam haft, jest wielkości wieczka, ale na wieczku jest rant i jak ją przykleję, będę mieć ziejącą dziurę dookoła. I ni jak nie da się przykleić sznureczka, bo to raczej sporej grubości powróz potrzebny, a nie cienka nitka. Powinnam była zrobić mniejsze kółko, ale mniejszego nie da się już zrobić, bo haft przykleił się na amen, jak spróbuję go oderwać, może się okazać, że go zniszczę.
Buuu, a miało być tak pięknie :(
Nie pozostało mi nic innego, jak przykleić tekturkę jak jest. Wyciągnęłam więc mój nowiutki pistolecik do kleju na gorąco i ochoczo zabrałam się za klejenie po raz pierwszy w życiu. Oczywiście zrobiłam to źle, bo zamiast przeczytać instrukcję, zrobiłam po swojemu. Najpierw nic mi się nie chciało rozgrzać. Czekam, czekam i nic. Jak już doszłam do tego, jak pistolet działa, to miałam problem z ciągnącym się klejem, z nitkami kleju, które przyklejały mi się do wszystkiego, a których nie potrafiłam się pozbyć. Na szczęście jakoś udało się ogarnąć chaos. Przykleiłam tekturkę do wieczka, przycisnęłam, odczekałam i….wszystko mi odlazło :( Klej za cholerę nie chciał trzymać się metalu. Myślałam, że minie szlag trafi i się zapłaczę. Czemu to cholerstwo nie współpracuje?!
Nic to. Spróbujemy Magica, przecież to magiczny klej. Oderwałam klej na gorąco (łatwo poszło nie wiedzieć czemu) posmarowałam Magikiem, przykleiłam, przycisnęłam i dupa blada, też się nie trzyma. Odłazi! Naprawdę mało mnie nie trafiło po raz wtóry, aż się wściekłam, bo miałam wizję zmarnowanego haftu.
Nic to. Walczymy dalej. Umyłam wieczko, wysuszyłam suszarką klej, wydrapałam, co się dało i przykleiłam taśmę dwustronną. Stwierdziłam, że jak to nie zadziała, to nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić, nie mam więcej pomysłów. I to był strzał w dziesiątkę.
Na taśmę przykleiło się wszystko prawie dobrze.
Kamień z serca!!
Prawie, bo dziura z boku zieje przeogromna. Nie pozostało mi nic innego, jak obkleić i zamaskować wszystko materiałową taśmą. Wyszło niekoniecznie równo, niekoniecznie mi się to rozwiązanie podoba, ale spieszyłam się strasznie, słońce zachodziło, Kochanieńki się denerwował, że ja się denerwuję, latam jak opętana z rozwianym włosem i zajmuje pierdołami, zamiast szykować się na wyjazd. Jest na razie, jak jest, może jeszcze coś pokombinuję, raczej na pewno coś pokombinuję. A najlepsze jest to, że taśmę ozdobną przykleiłam klejem na gorąco. I się trzyma się :))
Zdjęć z klejenia nie ma żadnych. Nie było na to czasu. I tak rzutem na taśmę udało mi się cyknąć parę fot w promieniach zachodzącego słońca i wrzucić coś na blog w terminie.
Trochę inaczej wygląda teraz to moje pudełko, prawda?
Gdy już wszystko ogarnęłam, poskładałam graty, opowiedziałam Kochanieńkiemu o swojej nierównej walce z oporną materią, ten spokojnie stwierdził, że powinnam była przecież zmatowić wieczko papierem ściernym, bo do śliskiego lakieru nic mi się nie będzie kleić. To przecież OCZYWISTE. Ta… oczywiste. Myślałam, że go zatłukę. Nie mógł mi tego powiedzieć od razu!?! No dobra. Nie pytałam, nie wiedział, nie widział moich zmagań.
Jakie będzie ostateczne przeznaczenie tego pudełka, jeszcze nie wiem. Może służyć jako opakowanie na ręcznie robione świąteczne ciasteczka. Tu w roli ciasteczek moje serduszkowe zawieszki.
Może też być podręcznym pojemnikiem na hafcikowe przydasie. Właśnie z myślą o takim przeznaczeniu wsadziłam pod hafcik gąbkę. Wieczko może służyć za igielnik w czasie pracy, nad jakim świąteczno-zimowym hafcikiem.
Można do niego wsadzić mulinki, nożyczki i inne bardzo potrzebne skarby.
Jest tylko jedno ale. Za cholerę nie zmieści się do niego żaden z posiadanych przeze mnie tamborków. Nawet ten najmniejszy, całkiem nowy, jeszcze nieśmigany jest za duży. Cóż, tego też nie przemyślałam :)
Ale i tak mi się podoba moje pudełko na coś. I cieszę się, że pomimo paru wtop po drodze udało się, coś zrobić.
A potem był piątek i pojechaliśmy z Kochanieńkim w Góry Sowie trochę odpocząć, odstresować się, przypomnieć sobie, jak brzmi cisza. Duże miasto męczy nas okrutnie, z roku na rok coraz bardziej, a najbardziej męczy ciągły, nieprzerwany hałas za oknem, który latem staje się wręcz nie do wytrzymania. Jest to coś, od czego nie mamy chwilowo gdzie uciec.
Uciekliśmy więc w góry.
Było bosko. Było cudownie.
Najpiękniejsza była cisza w nocy, którą zakłócał tylko szemrzący w oddali potok. Można było otworzyć okno i patrzeć w gwiazdy. Normalnie szok! Dwa dni spędziliśmy na leniuchowaniu, szwendaniu się po okolicy, kontemplowaniu ciszy, zachwycaniu się widokami, podziwianiu flory i fauny i oddychaniu świeżym powietrzem.
I patrzeniu w błękitne niebo, które czasami zasnute było chmurami. Było ciepło, nie było upału. Było idealnie.
Jak to bywa po takim wyjeździe, miasto po powrocie okazało się być jeszcze gorsze niż przed wyjazdem. Kompletnie nie do życia.
Ehhh….
Zamieszkać tak na odludziu, z dala od cywilizacji, pośpiechu, wielkiego miasta, tłumów, samochodów, imprez masowych „za płotem”, basu puszczanego z głośników, od którego aż cierpnie skóra na tyłku, rozszczekanych piesków sąsiadów, dzieci skaczących całe popołudnie na skrzeczącej trampolinie, sąsiadów koszących trawnik w niedzielne przedpołudnie, straży pożarnej pędzącej ulicą na sygnale, którą słychać jakby przez nasz salon jechała, śmierdzącego powietrza, od którego czasami aż dusi i drapie w gardle….
Ehhh… Trza było siedzieć na tyłku, a nie tęsknić za tym, co było i teraz marudzić.
Oprócz błękitnego nieba i ciszy nic mi dzisiaj nie potrzeba.
Idę na rower.