Ab ovo

Czyli nigdy nie mów nigdy

Wszystko zaczęło się od jajka.

Całkiem niedawno znalazłam gdzieś w internetach cudnej urody delikatny, kwiatowo-świąteczno-jajeczny wianuszek i stwierdziłam, że muszę go popełnić i już, bo zakochałam się od pierwszego wejrzenia, jak to ja mam w zwyczaju. Nie samą pracą i problemami człowiek żyje, czasami trzeba się odmóżdżyć, odstresować, zrobić sobie dobrze. Nie od dziś wiadomo, że nic nie robi tak dobrze na zszargane nerwy, jak mały hafcik popełniony na lnie. Czasu na większe hafty u mnie nieustająco brak, nie potrafię się skupić na czymś wymagającym skupienia, tamborek raczej leży i odpoczywa, niż pracuje. Taki mało twórczy okres. Miało też nie być wielkanocnych wyszywanek, bo czasu nawet na życie brak, no ale musiałam.

Jak już siadłam do tamborka, nie wiedzieć kiedy powstało kwiatowe jajo, a nawet kwiatowe jaja dwa. A gdy już miałam te jaja, wykluło mi się z nich pisklę, w sumie kurczaki trzy. Tak jakoś samo wyszło.

Bywa :)

No dobra, ale co teraz?

Co zrobić z tymi hafcikami, skoro już je wyszyłam? Głupio wsadzić do szuflady, warto jakoś zagospodarować. W domu miałam tylko jedno styropianowe jajko jeszcze ze starych zapasów, idealne na hafcik z kurczaczkiem. Niewiele się zastanawiając, naciągnęłam len na styropian, z drugiej strony przykleiłam żółtą bawełnę, trochę koronki, kolorowej taśmy, cienkie wstążeczki, jedna szpilka i gotowe.

No dobra, ale co zrobić z pozostałymi haftami? Tradycyjne zawieszki zwane wafelkami?? Styropianów więcej nie mam, trzeba by gdzieś ich szukać, żeby zrobić kolejne jajka, do tego kwiatowy wianek trochę za duży na taką ozdobę. Poza tym to wszystko już przecież było w zeszłym roku, dwa lata temu. Nudno tak się powtarzać, warto by zrobić coś nowego. Dumałam, dumałam i wydumałam.

Wydumałam, że zrobię kartki, których NIGDY w życiu robić nie miałam!

Kartki!

Kartki!!!

Ja, która od lat zarzekałam się, że kartkowanie NIE DLA MNIE, że mnie to NIE JARA, NIE KRĘCI, niech się INNI w to bawią, ja sobie popatrzę, pozachwycam się, pozazdraszczam, tak właśnie ja! postanowiłam SAMA ZROBIĆ KARTKI! Cóż, całkiem mi się już w głowie popierwiastkowało.

Wszytko fajnie, ale jak się zabrać do tego kartkowania, jak się po pierwsze nie wie, jak to się robi, a po drugie i najważniejsze nie ma się z czego tych kartek zrobić. I tu z pomocą przyszły mi dwie koleżanki – Ilonka i Basia.

Ilonka, koleżanka z pracy, nie dość, że udzieliła kilku fachowych rad, wyjaśniła, o co w tym wszystkim chodzi, to jeszcze podzieliła się swoimi papierowymi zapasami. Natomiast Basia znana Wam pewnie z Instagrama, podpowiedziała, gdzie stacjonarnie można zakupić potrzebne gadżety.

Kupiłam więc matę do cięcia, nożyki, bazy kartkowe, taśmy dwustronne i te z gąbką, trochę kolorowych papierów. Gdy już przytargałam ten cały majdan do domu, cała złachana, jak koń po westernie stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie, za cholerę nie wiem, jak się za to zabrać, jak poskładać wszystko do kupy, żeby jako tako wyglądało. Żebyście widzieli mnie, jak stałam z żałosną miną w sklepie przed regałem z papierami i próbowałam coś wybrać. Myślałam, że się zapłaczę. Co wziąć? Co będzie do siebie pasować? Ja, która pół roku dumałam nad kolorem materiału, na którym powstanie Wanda & Co. mam nagle podjąć jakąś decyzję i coś do siebie dopasować?! No nie ma opcji, ten eksperyment nie ma prawa się udać!! Aż mnie wszytko bolało w środku ze stresu i zdenerwowania. No ale jak się powiedziało a, trzeba było powiedzieć b i coś spróbować jednak zrobić, bo pieniądze wydałam, gadżety do domu przytargałam, głowę koleżankom pozawracałam.

Twórcze męki zaczęłam od zająca. Zapytacie jakiego zająca?

Rzeczony zając powstał jeszcze w zeszłym roku. Rok czekał na zagospodarowanie i się doczekał. Dla kogo będzie kartka z niebieskim zającem wiedziałam od początku, wiedziałam, że musi być w odcieniach blue.

Co się nakombinowałam to moje. Może tak, a może siak, a może inaczej? Za cholerę nie potrafiłam się zdecydować. Kochanieńki mi nie pomógł podjąć decyzji, nie doradził, nawet chyba nie zauważył, że na pięć godzin zamknęłam się na strychu i coś rzeźbię w bólach. Kompletnie nie wiedziałam, jak się przykleja te gąbki dystansowe, ile tego powinno być. Pewnie przegięłam, ale zrobiłam, jak mi się wydawało, że będzie dobrze. Miałam problem z równym cięciem papieru. Co z tego, że zaopatrzyłam się w matę i nożyk, jak miałam tylko zwykłą plastikową ekierkę, która po kolejnym przejechaniu nożykiem robiła się coraz bardziej szczerbata. Tak to, jest, jak się nie ma dobrych narzędzi, jak się próbuje zrobić coś z niczego. Po kilku dłuższych wyjątkowo stresujących chwilach powstała taka oto niebieska kartka.

Panie, Panowie mój debiut kartkowy.

Prosta do bólu. Tylko haft, niebieski papier i napis. Brakuje jej czegoś, ale kompletnie nie miałam pomysłu, co by to być miało. Zająca przykleiłam taśmą dwustronną do białego kartoniku. Chciałam, żeby było choć trochę efektu 3D.

Teraz kurczaczki – pisklaczki. Pierwsza kartka w kolorach bladozielonych, takich trochę miętowych.

Jako ozdóbka ten sam napis. Niestety w sklepie były tylko napisy dwa i na pozostałe kartki nie miałam co przykleić. Ponieważ z ekierki zrobiła mi się falbanka, postanowiłam, że kolejne papiery będę wydzierać. O tym sposobie powiedziała mi Ilonka i jestem jej za to bardzo wdzięczna. Dużo nerwów mi ten sposób „cięcia” zaoszczędził. I tak powstała kartka w jasnych brązach.

Jak nic przydałoby się coś do ozdoby, do przełamania symetrii, ale z niczego nie da się zrobić czegoś.

I jeszcze oba kurczaczki razem.

Przyszła pora na kwiatowe jajo, z powodu którego wynikła ta cała stresująca mnie mocno akcja.

Powstały dwie proste kartki z wydzieranych papierów.

Ta poniżej była pierwotnie zielona, ale Kochanieńki stwierdził, że mu się ona nie podoba, że czegoś brakuje, coś mu nie leży. Dokleiłam więc rano trzecią warstwę, tym razem żółtą.

Umęczyłam się strasznie. Spociłam, zestresowałam, prawie poryczałam. Czułam się psychicznie i fizycznie zmaltretowana całym tym kartkowaniem. Po jaką cholerę mi to było?!

Późnym wieczorem, w sumie prawie w środku nocy w końcu pojawił się Kochanieńki, który moje kilkugodzinne twórcze męki podsumował jakże odkrywczym:

Ta kartka jest żółta, a ta niebieska.

A potem, ta zielona mi się nie podoba, popraw ją.

Myślałam, że go zabiję. Wkurzyłam się strasznie, chciałam kartki i ten cały bajzel, co go w międzyczasie stworzyłam  wywalić w cholerę przez okno. Liczyłam choć na kilka ciepłych słów, a skończyło się na te kartki mają warstwy. Jak ogry. 

Poszłam spać obrażona.

Cóż, czułam, wiedziałam, że to nie dla mnie, że nie powinnam się w ogóle za to brać, że kartkowanie należy pozostawić innym.

A potem nastał dzień, wzeszło słońce, ja dokleiłam żółtą warstwę do ostatniej kartki i stwierdziłam, że kurza twarz, może jednak nie jest tak źle? W sumie to mi się one podobają, a Kochanieńki może sobie mówić, co chce. On się nie zna. Może nie są idealne, może czegoś im brak (na pewno im czegoś brak), ale są moje i polecą w świat z życzeniami.

Koniec.

Kropka.

Kochanieńki rano stwierdził:

Super są te twoje kartki, zobacz, jak fajnie wygląda teraz ta z żółtym.

Miał rację. Cóż ma lepsze wyczucie kolorów niż ja. Odbraziłam się :)

Kartki, jak planowałam, poleciały w świat, cztery wiem, że dotarły, że się podobały. Poczta Polska spisała się tym razem na medal i kartkę do UK dostarczyła w słownie dwa dni. Dwa dni!! Uwierzycie?!

Czy powstaną następne kartki??

Nie wykluczam tego.

Czy połknęłam kartkowego bakcyla?

Nie wykluczam tego :)

Jeżeli jednak będę się w to jeszcze bawić, muszę dokupić trochę gadżetów. W kartkach z haftem najpiękniejszą ozdobą kartki jest sam haft, ale haft ładnie oprawiony wygląda jeszcze ładniej. W moich kartkach brakło napisów, brakło tego”czegoś”. Są proste do bólu, ale są moje. Ja prosta baba jestem, proste kartki więc zrobiłam.

Zarzekała się żaba błota….:)

P.S.

Bardzo, bardzo dziękuję za życzenia świąteczne, które od Was dostałam. Za te mailowe, za te zostawione tu na blogu, na Instagramie czy kartkowe. Może w weekend majowy uda mi się choć trochę odgrzebać z zaległości i Wam odpisać.